Dziś kolejny film, świeżo obejrzany i dłuuugo wyglądany, bo nigdzie nie mogłem go upolować. A przecież wystarczyła wzmianka, że to biografia Iana Curtisa i wiedziałem że MUSZĘ go obejrzeć. Joy Division i ich wokalista towarzyszą mi chyba jeszcze od lat 80-tych, od słynnych audycji Tomasza Beksińskiego. Muzyka najpierw nagrywana na kasetach, potem kupiona w słynnych przyczepach na tyłach Domów Towarowych Centrum, potem zdobyte krążki wydane w Polsce chyba przez Tonpress i wreszcie wydania CD gdy padł gramofon. Genialna i niepokojąca. I przyznam, że od filmu oczekiwałem między innymi sporej dawki tej muzyki.
Stąd mały (a może nawet spory) niedosyt. Bo wcale nie ma jej tak dużo jak można by się podziewać w filmie opowiadającym o wokaliście słynnej kapeli. Ale też chyba po prostu reżyser Anton Corbijn (dotąd znany z kręcenia np. teledysków muzycznych), miał kompletnie inny pomysł na opowieść o Curtisie. Pokazuje go nie tyle jako frontmana, lidera, wokalistę, autora tekstów, ale raczej jego życie prywatne, nadwrażliwość, rozterki, chorobę, zagubienie. Większości tych surowych, czarno białych scen towarzyszy kompletna cisza. Dzięki temu nastrój tego filmu, jest często bardzo bliski temu co przeżywał sam Curtis, pozwala być może trochę lepiej zrozumieć tę jego drugą, nie sceniczną twarz, otoczenie w jakim dorastali, ich myślenie o przyszłości.
Na pewno spory wpływ na to jakie wątki są na pierwszym planie miał też fakt, że podstawą do scenariusza stały się wspomnienia jego żony. Pierwsza miłość, od której potem coraz bardziej się oddalał, chłód jaki się gdzieś pojawił między nimi, może brak zrozumienia dla odmiennie widzianego obrazu domu, rodziny, przyszłości... Potem nowa kobieta na horyzoncie zafascynowana jego osobowością, która przecież od ślubu w bardzo młodym wieku, zmieniała się zarówno dzięki rosnącej sławie, karierze, ale i chorobie. Można by wysnuć wniosek, że to ten trójkąt legł u podnóża samobójczej śmierci.
Z jednej strony trochę żal, że nie ma więcej tekstów, więcej muzyki, ale trudno odmówić temu obrazowi pewnej przyciągającej uwagę atmosfery. Prawie namacalnie uczestniczymy w tym co przeżywa Curtis, w bezbronności wobec ataków padaczki, otępieniu przez leki, depresji, osamotnieniu, rozterkach, rozdrażnieniu. Aż do tragicznego finału.
Świetny jest Sam Riley w roli Curtisa. Bardzo przekonywujący. I trochę ratuje ten film, któremu brakuje trochę więcej magii, jaką była muzyka JD.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń