Po obejrzeniu przed kilkoma dniami reżyserskich wersji "Nimfomanki" stwierdzam, że na pytanie czy ten pan jest geniuszem, czy hochsztaplerem, zaczynam się przychylać ku temu drugiemu. Szokowanie i kontrowersje, dorabianie ideologii do jego pokręconych wizji, żonglowanie wciąż tymi samymi pomysłami (choćby dziecko niepilnowane wychodzące na balkon, namawianie żony by ze względu na większe potrzeby seksualne zaczęła spotykać się z innymi) - zaczynam być tym trochę zmęczony. Po filmach, które oceniam wysoko (choćby "Przełamując fale" czy "Tańcząc w ciemnościach"), w kolejnych produkcjach jakoś nie mogę się odnaleźć. VonTrier nigdy nie chciał iść "z prądem" i zapotrzebowaniem widzów, ale w tej chwili chyba sam się zapętlił w swoich dziwactwach. O "Nimfomance" już pisałem i mimo dodanych scen, które wykręciły mnie na drugą stronę, nie mam zamiaru dodawać nowej notki. Kiepsko mi się to oglądało po raz drugi, bo na świeżo masz przed sobą całą historię i jej finał, a większość dodanych scen ma po prostu charakter powiedzmy, że fizjologiczny, a więc nic nowego. Nie o takie przesuwanie granic chyba w kinie chodzi. Ci którym się to podoba, równie dobrze mogą sobie zapuścić porno. O "Antychryście", który chyba jeszcze bardziej mnie zirytował niż "Melancholia", napiszę w najbliższym tygodniu. A potem chyba sobie zrobię przerwę od tego pana. Wolę wrócić do pisania o klasyce.
Melancholia.
Trudno nawet ten film jakoś scharakteryzować, opisać, zamknąć w jakieś ramy. Jednych zachwyca choćby malarskimi zdjęciami i klimatem, innych rozwlekłością i pustką tej historii.
To byłby dobry pomysł na nowelę filmową, ale w takim wydaniu, robi się naprawdę seans jedynie dla wytrwałych. A wydawało mi się, że moja cierpliwość nie zna granic (np. zachwyciła mnie "Wielka cisza"). Obejrzałem do końca, ale coraz bardziej zdegustowany. O ile pierwsza część ma w sobie jeszcze jakąś zagadkowość, niepokój, to druga można powiedzieć, że jest jedynie powtarzaniem tego samego wciąż od nowa. To co wydawało się wewnętrzną tragedią kobiety i obrazkiem obyczajowym z życia rodziny, teraz zamienia się w analizę ludzkich zachowań wobec zagłady (do ziemi zbliża się inna planeta, która nas "zawadzi").
Mam wrażenie, że ten film jest tak przesycony symboliką i różnymi odwołaniami choćby do historii sztuki, że należałoby go chyba oglądać z pilotem w jednym ręku, a w drugim z jakimś przewodnikiem wyjaśniającym "co reżyser chciał powiedzieć". Tylko takie kino kompletnie odbiera całą przyjemność z oglądania. Znalazłem w sieci takie analizy i nie powiem, są całkiem interesujące.
Depresyjny. Złożony. Melancholijny. Dołujący. Piękny. Męczący. Niejasny. Pełen szaleństwa i lęków. To wszystko można by powiedzieć o tym filmie i pewnie bym się z tym zgodził...
Z trzech filmów von Triera, które widziałam to moim zdaniem najlepszy. Przepiękny film.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńwidzę, że nie tylko mnie telepnęło na tym filmie... Chore wizje szaleńca
UsuńJa mam długa przerwę w oglądaniu jego filmów. Nie uciekam od trudnego kina, ale co obejrzę film von Triera czuję się, jakby mnie czołg przejechał. Zawrócił. I znów przejechał. Lubię, kiedy filmy robią na mnie wrażenie ale von Trier to zwyczajny sadysta ze zbyt pokręconymi wizjami, jak na mój gust.
OdpowiedzUsuńTen film mnie po prostu rozpieprzył. Przepraszam, ale koniec filmu i sytuacja w jakiej znaleźli się ludzie była dla mnie strasznie dołująca. Napiszę tak... gdy tylko cofam się myślami, wciąż towarzyszy tym myślom jedno słowo... smutek. Najbardziej depresyjny film jaki widziałem. Obejrzałem go wcześniej niż założyłem bloga :) Stąd brak recenzji. Jednak jestem mu gotowy przyznać najwyższą ocenę, chociażby na tak długotrwałą bliznę, którą pozostawił we mnie. Nawet jak to piszę to robi mi się smutno. Ten moment gdy nie możesz NIC zrobić żeby uratować najbliższych. I mówię tu nawet o poświęceniu. NIC, to po prostu płonie i wszyscy zginą.
OdpowiedzUsuń