poniedziałek, 14 marca 2016

Dobra powieść nie oznacza sukcesu na ekranie, czyli Władca much i Dawca pamięci


Żeby to było takie proste - bierzesz świetną, wielowarstwową powieść i raz dwa przerabiasz to na scenariusz, a potem masz wielki sukces filmowy. Najczęściej wychodzi niestety słabiutko. Może dlatego, że wcale nie jest łatwo przełożyć na język obrazu, to co w książce zachwycało. Zbytnie uproszczenia, szukanie dosłowności gdy warto operować niedomówieniem, stawianie na widowiskowość. Ile takich grzechów można by wymienić.
O "Władcy much" Goldinga chyba jeszcze u siebie nie pisałem, być może po kilkunastu latach od lektury, czas by do niej wrócić. Będę pewnie też polował na pierwszą ekranizację, jeszcze z lat 60, bo jak przez mgłę pamiętam, że tamta był dużo ciekawsza. Ta z roku 1990 nie ma w sobie nic z tego dreszczyku, z tego przerażenia, z jakim obserwujemy zmieniające się postawy dzieciaków.
Wszyscy pamiętają o co chodzi? Grupa dzieciaków, uczniów akademii wojskowej, po rozbiciu samolotu, ląduje na wyspie. Radość z uratowania trwa dość krótko - bez dorosłych, sami będą musieli nauczyć się wszystkiego co pozwoli im na przeżycie. To czego nauczyli się w domach i w trakcie swojej edukacji, okaże się dość kruche, a górę wezmą pierwotne instynkty.

W tej wersji filmowej wszystko można sprowadzić do konfliktu między dwoma chłopcami: odważnym i rozsądnym oraz jego konkurentem, zazdrosnym o władzę: tchórzliwym, lecz zagłuszającym swój lęk agresją.
Obie role zagrane niestety jakoś bez charyzmy, mało przekonująco - pozostali chłopcy dokonują wyboru nawet nie tyle między przywódcami, a raczej między lenistwem i żmudnymi obowiązkami. Wydaje im się, że agresja i polowanie będą prostsze niż łowienie ryb, a spanie pod drzewem równie dobre jak w zbudowanym przez siebie szałasie.  
Nie czuje się tego powolnego procesu odchodzenia, zapominania o normach, wszystko wydaje się dziecinną zabawą, wygłupem. Do tego wcale nie trzeba w takim razie izolacji, by udowodnić, że dzieci czasem są zdolne do robienia rzeczy głupich. Przecież nie o tym (tylko) jest książka Goldinga. Ciemna strona duszy, to zło, które podobno gdzieś tkwi, zagłuszane edukacją, wychowaniem i kulturą, normami społecznymi, przybiera tu postać dość przerysowaną, co sprawia, że tak naprawdę trudno o jakieś głębsze refleksje w trakcie projekcji - łatwo powiedzieć: to nie o nas i po prostu zapomnieć. Siłą opowieści Goldinga było pokazanie, że ich zachowania, różne decyzje, postawy, były bardzo podobne do tego co możemy spotkać każdego dnia wokół nas. Brak wyrażenia sprzeciwu na zło, milczenie, presja tłumu, sprawiały, że w kolejnych sytuacjach przemoc nie tylko była akceptowana, ale stawała się nawet rytuałem.
Cóż. Po prostu nie wyszło.
















************************
Kolejna cholernie ciekawa i zmuszająca do przemyśleń książka - Dawca. Tu akurat mogę przypomnieć Wam swoją notkę na jej temat.
Rzecz pewnie szczególnie poruszająca dla młodych czytelników, ale jak widać i dorośli mogą się wzruszyć, stwierdzić, że coś w niej jest ważnego.
A film?
Jejku. Wizualnie powiedziałbym chyba nawet przekroczyli moje wyobrażenia - zbudowali prawdziwy raj na ziemi, podczas gdy w książce miało się wrażenie, że ten raj jest udawany, że nie jest idealny, jest w nim surowość, a nie komfort. Tu wszystko jest takie wygładzone. Odizolowana społeczność, pozbawiona przemocy, wspomnień, jakichkolwiek nierówności, indywidualnych wyborów, religii, tonująca emocje (leki), podporządkowana radzie mędrców, mogłaby być rajem socjalistycznym/komunistycznym. Wyrugowaliśmy błędy, usuwamy wszelkie błędy w systemie (czyli jednostki nie pasujące do schematu, buntujące się), wszyscy są szczęśliwi... Dopóki nie zastanawiasz się nad metodami jakimi to osiągnięto i jak się to utrzymuje, wszystko będzie ok.
photo.titleWrażliwiec Jonas dzięki swojemu nowemu nauczycielowi, nie tylko przejrzy na oczy, ale postanowi też przeciwstawić się systemowi. Ta walka jest oczywiście nierówna i raczej bez szans, natomiast w wersji filmowej mocno przypomina obrazki jakie pamiętamy już z Niezgodnej czy z Igrzysk śmierci. Nasz bohater wydaje się niepokonany, nie siłą woli jak w książce, ale jakimiś super umiejętnościami.

Smutne, że po raz kolejny na tyle uproszczono całą warstwę psychologiczną, że z historii została wydmuszka, która wcale nie robi wrażenia. Chyba nawet niespecjalnie nie będę czekał na kontynuację. Wolę przeczytać sobie ciąg dalszy napisany przez Lois Lowry. Miernie, mimo wyłożonych milionów i efektów.
Nawet aktorsko nie ma na co specjalnie patrzeć - najciekawszy jest chyba Bridges, może jeszcze Streep, ale młodzi są po prostu nijacy. 

4 komentarze:

  1. Mam zamiar przeczytać "Dawcę", a następnie obejrzeć ekranizację ;)

    Bookeaterreality

    OdpowiedzUsuń
  2. Widziałam "Władcę..." z lat '60, robi wrażenie. Genialnie powtarza atmosferę książki.
    "Dawcę" widziałam fragmentami, po kawałku w tv, jak się trafił: meh, ani jedna postać mnie nie zachęciła, żeby zostać z nią na dłużej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tak mi się wydawało, że tamta ekranizacja lepsza. A Dawca? No żal...

      Usuń