niedziela, 22 lutego 2015

Rocket festiwal, czyli posłuchać, poskakać, pośpiewać


Dziś wieczór (a raczej noc) Oscarów, spodziewajcie się więc wieczorem jeszcze jednej notki. Zaraz lecę na wymiankę książek, którą organizuję regularnie, ale póki co jeszcze krótka relacja z koncertu piątkowego. 

Rocket Festiwal -  już raz mieliśmy szansę z Kasią w tym uczestniczyć, zaskoczeń więc organizacyjnych specjalnych nie było. Torwar jest jaki jest i niestety nagłośnienie pozostawia do życzenia, ochrony jak zwykle jest mnóstwo, ale żeby tak stanąć na wysokości zadania i np. stworzyć alternatywę dla zepsutego bankomatu, to już organizatorzy tego nie potrafią. O dziwo trafiliśmy na bramce na kogoś sensownego i nawet nie kazał wyrzucać ani batonów, ani kanapki, nie musieliśmy więc bankrutować na ich żarcie, choć i tak piwo (rozwodniony kubeczek 0,4 za 10 złotych to skandal) nas stuknęło po kieszeni. Ale w końcu na takie imprezy idzie się głównie dla muzyki. 
Jak było? 


Generalnie to dziwię się organizatorom, że powtarzają co roku część kapel - czy rzeczywiście nie można zaproponować kogoś nowego, kto by chciał pojechać w trasę po kilku miastach? Luxtorpeda i Hey wiadomo, że ściągną ludzi, ale przecież ludzie widzieli ich już nie raz.
Piątek godzina 16 to pora zabójcza na start takiej imprezy. Nic dziwnego, że Chemia grała do prawie pustej sali. Żal, bo nawet w porównaniu z występującymi potem Muchami, zagrali naprawdę fajnie. Nie wiem czemu, ale miałem wrażenie, że na Woodstock grali trochę łagodniej, ale może mi się coś już miesza. Niezły kawał cięższego rocka i dobry wokal. Minus, że tylko po angielsku i wielki minus za to, że kazano im schodzić raptem po niecałej pół godzinie. Nawet nie mogli się pożegnać. Generalnie pilnowanie czasu uważam za fajne, ale bez przegięć...
Potem Oberschlesien. Pierwszy raz widziałem ich na żywo i muszę przyznać, że choć muzycznie są trochę monotonni (pierwsza płyta zrobiła na mnie fajne wrażenie, a niedługo druga), to show mają dopracowane naprawdę fajnie. Od strojów, aż po urozmaicone pomysły na różne kawałki... Ogień w sensie dosłownym ze sceny! Dobry kontakt z publiką i ciężkie Rammsteinowe granie. No i ta gwara! Świetny występ!
Potem Muchy i trochę się odsunęliśmy od sceny. Jak dla mnie nic wyjątkowego, ot takie liverpoolskie gitarowe granie. Na szczęście nie słodkie jak Happysad, tylko trochę ostrzej, na rozsprzężeniu. Dało się posłuchać, ale nic wyjątkowego. 
I wreszcie jak dla nas numero uno. Każdy ich koncert to szaleństwo, które uwielbiam. Natychmiastowy kontakt z publiką, zero zadęcia. Pokażcie mi drugą kapelę, która bez zażenowania namawia do rzucania datków na jakiś cel, dedykuje różne kawałki spotkanym osobom, opowiada o ich problemach. Litza pod tym względem to po prostu Boży szaleniec, a kapela daje mu wsparcie. Jakoś miałem wrażenie, że tym razem mniej było czadu, więcej wirtuozerii, ale ja po prostu uwielbiam te ich solówki, a że tym razem byłem blisko, to może dlatego się na nich skupiłem. Największe hity jak Autystyczny i Hymn, tym razem na koniec, dużo nowszych nagrać, ale to nawet lepiej. 
I już nogi bolą, bo bilety na płytę, więc siedzieć można tylko na glebie... Oddalamy się trochę. A pod sceną zagęszczenie nawet rośnie. Tym razem festiwal zdominowali fani Grabarza (a raczej fanki). Tyle, że niestety wokal nagłośniony był tak słabo, że prawie nic nie można było zrozumieć. Dla tych, którzy te teksty znają nie było to problemem, ale ja jakoś nie załapałem się na teksty Pidżamy - to chyba młodsze pokolenie, przeżywające wtedy liceum przeżywa je jako manifest pokolenia (dla mnie chyba czymś takim było T.Love). Zabawa fajna, cała sala skacze, a Grabaż z kawałka na kawałek coraz bardziej się rozkręca. To ich chyba pierwszy koncert po reaktywacji, więc chyba trochę uczą się siebie na nowo. Kawałki rytmiczne, rock'n'rollowe, ale ja chyba wolę jednak Strachy na lachy, może mniej "przebojowe", ale i mniej na jedno kopyto...
A po nich już Hey. I znów wokal, który nagłośniony jest jakoś dziwnie. Wymiękamy i przenosimy się na trybuny. Słucha się całkiem fajnie, zespół robi co może, a Kasia jak zwykle stoi bez ruchu (no i ten jej worek pokutny :)) Taki urok ich koncertów. 
Impreza udana. Powiedzmy na 4. Z minusem. Czas na jakieś urozmaicenie drodzy organizatorzy. 

5 komentarzy:

  1. Na początku miesiąca byłam na koncercie Luxtorpedy. Był to mój drugi ich koncert na jakim byłam. Zgadzam się co do tego, że na żywo są rewelacyjni. Zarówno jako muzycy jak i jako ludzie. Uwielbiam słuchać Litzy, i to nie tylko jak śpiewa. I jak nie mogłam się przekonać do ich "Buraków", tak po tym koncercie bez przerwy grają mi w głośnikach, a mój własny egzemplarz stoi na półce podpisany przez chłopaków. Jestem pewna, że jeśli tylko nadarzy się okazją to chętnie zobaczę ich znów na żywo. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. my widzieliśmy już chyba ze 4 razy i wciąż mi mało :)

      Usuń
    2. Zupełnie się nie dziwię. W ich przypadku każdy koncert jest tak samo intrygujący i emocjonujący. Przynajmniej dla mnie. :)

      Usuń
  2. Oj, jak dawno nie byłam na "prawdziwym" koncercie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Festiwale muzyczne mają to coś. Każdy miły i przyjemny. Atmosfera niesamowita gdzie można poznać i bawić się z przeróżnymi ludźmi. Piękna sprawa

    OdpowiedzUsuń