Obiecywałem powrót na blogu do filmów nominowanych do Oscara, oto więc kolejny. I póki co mój faworyt! Może ja mam słabość do Alejandra Gonzáleza Iñárritu, może zawyżam oceny, ale przecież nawet gdybym nie wiedział kto "Birdmana" nakręcił, nie zmieniłoby to mojego entuzjazmu. Właśnie takie filmy kocham. Ze świetnym scenariuszem, z pomysłem, opowiadające o czymś ważnym, inteligentne, zabawne i do tego otwarte na interpretacje, nie oczywiste. Mało Wam komplementów? To dorzucę jeszcze świetnego Michaela Keatona, który moim zdaniem jest pewniakiem (bo rola Redmayne'a w Teorii wszystkiego jest jednak zbyt oczywista). Na filmwebie dla "Birdmana" mocna 9 ode mnie, a miałem pokusę, żeby dać i dychę. Póki co przysługiwała ona głównie moim ulubieńcom sprzed lat (sentyment zwiększa ocenę?).
Niby nie dzieje się tu zbyt wiele - grupa aktorów przygotowuje przedstawienie teatralne, jest dość chaotycznie, nic
nie zapowiada tego by sztuka była jakimś wyjątkowym dziełem, a za
kulisami rośnie jakieś dziwne napięcie. Może dlatego, że występ na
Broadwayu, że marzenie każdego aktora, nadzieja, że może ktoś ich
dostrzeże i napisze pozytywną recenzję, zaproponuje kolejną rolę...
Riggan Thompson (Keaton), 60-letni aktor, realizuje swoje marzenie - sam
wyreżyserował sztukę i dla siebie przydzielił najlepsze kwestie.
Chciałby choć raz poczuć się jak prawdziwy aktor, nagradzany przez
znającą się na rzeczy publiczność, oklaskiwany i chwalony za
umiejętności. Dotąd w pamięci ludzi tkwi mocno, ale jako bohater serii
filmów o komiksowym bohaterze. Sława i pieniądze, które wtedy go
cieszyły, teraz chętnie by oddał, w zamian za to, by zobaczono w nim coś
więcej niż kostium i wygłupy. Do tego wszystkiego dochodzą różne
problemy rodzinne, trudności z dogadaniem się z byłą żoną, z córką,
problemy finansowe związane z premierą na Broadwayu... Nic dziwnego, że
facet jest na skraju załamania nerwowego.
To film nie tylko o marzeniach, o depresji, o tym jak ciężko zmienić swój utrwalony wizerunek, ale przede wszystkim gorzka satyra na to jak w dzisiejszym świecie postrzega się sztukę, jak zdobywa się popularność, co jest dla ludzi ważne. Wielkie produkcje i deski teatru; mass media, wszechobecny internet i opinie krytyków, ekspertów; uśmiech do zdjęcia i prawda jaką widzi się w lustrze każdego dnia. Show biznes. Wartość dzieła jest mniej istotna, jeżeli znajdziemy sposób jak je "sprzedać" - choćby jakimś celebrytą w obsadzie, skandalem, kontrowersją. Sztuka już dawno przestała się liczyć, umiejętności aktorskie stały się drugorzędne, wszystko stało się kolejnym towarem, który można ludziom sprzedać...
Udało się idealnie wyważyć składniki dramatu, komedii, satyry i odrobiny surrealizmu. Cała ekipa zagrała tak, że człowiek ma poczucie, że nie grają, ale po prostu improwizują na temat jakichś własnych życiowych doświadczeń (w końcu sam Keaton też doświadczył co to znaczy dźwigać kostium superbohatera). I w tej prawdzie, w świetnie napisanym scenariuszu (ach te żartobliwe nawiązania do całego szeregu gwiazd) i aktorach, którzy go poczuli, jest wielka siła.
Pewnie nie każdemu to podejdzie, ale ja "Birdmanem" jestem zachwycony! A Keaton jest po prostu fenomenalny. Do tego ten minimalizm w muzyce (perkusji dużo w tym roku w ścieżce dźwiękowej :)) i to nieprzerwane ujęcie kamery... Dla mnie bomba!
I mnie się ten film baaardzo podobał. Niezła na satyra na świat filmu, teatru i popularności. No i Birdman mówi głosem Batmana, świetny cytat filmowy. :-)
OdpowiedzUsuńZ tym sentymentem to chyba prawda, w każdym razie u mnie się sprawdza :)
OdpowiedzUsuńFilm bardzo dobry, chociaż moim faworytem jest w tym momencie Whiplash - ale Birdman zaraz za nim.
Mnie w tym filmie powaliła na kolana muzyka. I scena latania..cudowna :-D
OdpowiedzUsuńTo będzie przyjemność zobaczyć Keatona, tym bardziej, że poznałam go i polubiłam od roli Batmana, dawno temu :) Kolejny film na liście "Koniecznie obejrzeć!" :)
OdpowiedzUsuń