piątek, 7 kwietnia 2017

Clan of Xymox - Days of black, czyli romantyzm i magia gdzieś uleciały

Wieczorem spektakl teatralny (ten tydzień skończy się wynikiem 4) i może uda się napisać o czymś co w tym tygodniu widziałem (przecież Warszawskie Spotkania Teatralne dobiegają końca), ale póki co jeszcze trochę czas na analizę ankiet przed kompem, szukam wiec muzy, coby mi się praca nie dłużyła. Deezer jak zwykle niezawodny, zacząłem słuchać najnowszego projektu Portera (z Nergalem), zapuścilem sobie na ponad godzinę Dylan.pl (napiszę!), ale przeglądając nowości natknąłem się na coś co mnie trochę zelektryzowało: Clan of Xymox! Jedno z bardziej poruszających odkryć muzycznych z czasów fascynacji wytwórnią 4AD i audycjami Tomka Beksińskiego. Jaki to był czas - słuchało się tego jak najgłośniej i aż ciarki chodziły po plecach. Ale najlepsza była pierwsza płyta, potem słuchałem chyba jeszcze ze dwóch i z kapelą się rozstałem (a np. niektóre płyty innych wykonawców z tej stajni mam do dziś) i oto odkrywam, że wciąż grają... Odpaliłem więc z ciekawością.
 
Nie to, żebym czuł jakieś zażenowanie, wstydząc się, że takiej kapeli słuchałem (bo i do wczesnego Depeche Mode się przyznaję choć z rumieńcem na twarzy), ale cholera, to już nie to samo. Oni jakoś inaczej grają. Cały czas starają się wprowadzać jakiś element mroku, tajemnicy do tych nagrań, ale brzmi to raczej blado. Ot, dość banalne połączenie gitar i elektroniki, próby zrobienia przebojowych melodii, z klimaty gotyckiego, tego mroku, zostały nędzne resztki (np. wokalista silący się na to by brzmieć jak Eldritch z Sisters of Mercy). Tamte kawałki były może i surowe, ale zaskakiwały, tu nie znajduję nic, co bym zapamiętał na dłużej. I tak to jest - jedni płynąc z nurtem nowej fali, potem szukali jakichś innych pomysłów, inni najwyraźniej zatrzymali się w miejscu, wciąż próbując odtworzyć warunki do sukcesu pierwszych nagrań. Dla porównania nowe i stare Clan of Xymox.
A może to jednak proces tetryczenia - podobno w pewnym wieku zaczyna się lubić tylko to co się już zna :)

2 komentarze:

  1. No tak - elementy tetryczenia u recenzenta widoczne. Owszem - Days of Black nie jest albumem przełomowym, ale banałem raczej nie zalatuje. Nie wiem, czego można (jeszcze - 33 lata od debiutu) oczekiwać od zespołu, który zdefiniował niegdyś brzmienie cold wave. Fajerwerków i odkrywania niezdobytych muzycznie krain chyba raczej nie. Proponuję razy kilka posłuchać, zanim się oceni, że wtórne i mało porywające. A nuż porwie jednak lub się przynajmniej spodoba? A propos rzekomego silenia się na manierę Eldricha - nie zauważyłem. Ronny Moorings śpiewa tak jak... zawsze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. może jeszcze spróbuję, ale naprawdę z przyjemnością wracam do tamtych pierwszych nagrań i wciąż ciary chodzą, a tu jakoś nijako. A z wokalem wtedy nie miałem takich mocnych skojarzeń, tu bardzo . Ale może to rzeczywiście tetryczenie. Mało co podbija moje serce muzycznie z nowych rzeczy (choć są takie)

      Usuń