Gdy zaczynałem lekturę "Małej zagłady", powiedziałem do koleżanki: to jest dziwne, jakieś takie niedopowiedziane, mało konkretne, pełne odwołań do emocji. I usłyszałem na to: nie dziw się, to poetka, ale czytaj dalej. I rzeczywiście. Nawet jeżeli miałbym jakieś uwagi do tego jak to jest napisane, do tej mieszaniny wspomnień, dygresji, rozważań na temat traumy i dziedziczenia cierpienia, moje
"ale" nie ma żadnego znaczenia. Bo to trudno nawet nazwać reportażem,
choć w części faktograficznej na pewno nim jest - z detalami dowiadujemy
się jak Niemcy dom po domu mordowali mieszkańców wsi Sochy, w której wychowywała się mama autorki. Ta książka jest bardzo osobistym rozliczeniem z tematem dla samej autorki. I właśnie tak ją należy czytać. Nie intelektualnie próbując coś zrozumieć, czy zastanawiając się nad opiniami dotyczącymi różnych decyzji władz... Trzeba przyjąć to jako świadectwo zmagania się z tematem cholernie trudnym, do którego być może nawet matka nie chce otwarcie wracać, ale jednak na tyle ważnym dla córki, że to ona wielokrotnie wraca do tych miejsc, próbuje zrozumieć i tworzy kronikę pamięci tych, którzy tam zostali. Dziadków, krewnych, sąsiadów. Dom po domu. Wstrząsająca książka. A jakby mało było zawartych tu emocji, to na koniec mrozi nam krew w żyłach spis wszystkich gospodarstw, wszystkich mieszkańców wsi Sochy.
Dla Niemców to miał być po prostu symbol. Kara za to, że ktoś ma śmiałość pomagać partyzantom. Wymordować. Spalić. Zniszczyć. Nie zostawić nic.
Anna Janko ma rację - chyba więcej wiemy o zagranicznych miejscach, które w ten sposób potraktowano (choćby czeskie Lidice), a niewiele o tym, że na Zamojszczyźnie działy się potworności, które są trochę zapomniane. Tyle pisze się o obozach zagłady, powstaniu warszawskim, a o dzieciach Zamojszczyzny, które masowo wywożone były do Niemiec? Czy w ogóle do takich tragedii da się przyłożyć jakąś miarę - co warto upamiętniać i czyim losem się przejmować. "Mała zagłada" w ciekawy sposób, choć przecież dotyczy pewnej konkretnej zbrodni, wspomnień o niej przekazywanych może nawet nieświadomie kolejnym pokoleniom, staje się rozważaniem natury dużo bardziej uniwersalnej, nad tym jak często przemoc staje się narzędziem do walki o jakąś ważną sprawę, bez myślenia o konsekwencjach, o ofiarach, o poczuciu winy. To przychodzi później. I za późno. I wciąż nie potrafimy z tego wyciągnąć żadnych wniosków.
Dla Niemców to miał być po prostu symbol. Kara za to, że ktoś ma śmiałość pomagać partyzantom. Wymordować. Spalić. Zniszczyć. Nie zostawić nic.
Anna Janko ma rację - chyba więcej wiemy o zagranicznych miejscach, które w ten sposób potraktowano (choćby czeskie Lidice), a niewiele o tym, że na Zamojszczyźnie działy się potworności, które są trochę zapomniane. Tyle pisze się o obozach zagłady, powstaniu warszawskim, a o dzieciach Zamojszczyzny, które masowo wywożone były do Niemiec? Czy w ogóle do takich tragedii da się przyłożyć jakąś miarę - co warto upamiętniać i czyim losem się przejmować. "Mała zagłada" w ciekawy sposób, choć przecież dotyczy pewnej konkretnej zbrodni, wspomnień o niej przekazywanych może nawet nieświadomie kolejnym pokoleniom, staje się rozważaniem natury dużo bardziej uniwersalnej, nad tym jak często przemoc staje się narzędziem do walki o jakąś ważną sprawę, bez myślenia o konsekwencjach, o ofiarach, o poczuciu winy. To przychodzi później. I za późno. I wciąż nie potrafimy z tego wyciągnąć żadnych wniosków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz