Kiedy pisałem o serialu autorstwa Bruno Dumonta, wspomniałem, że chyba nigdy w życiu nie widziałem nic tak pokręconego. Przyznam, że potem jakoś jednak uciekło mi z głowy jego nazwisko, nie sprawdziłem sobie innych jego filmów. Teraz to nadrabiam - już dopisane do wyszukiwanych. Bo po seansie "Martwych wód" wiem, że to jeden z większych oryginałów wśród reżyserów, a tamten zachwyt nie był przypadkowy. Choć zdaję sobie sprawę, że jedynie te dwa tytuły mają tak mocny rys komediowy, ale mimo wszystko - chciałbym zobaczyć inne jego pomysły.
Premiera "Martwych wód" lada chwila, w tym tygodniu można go zobaczyć przedpremierowo m.in. w kinie Atlantic i niedługo również na projekcjach przeglądu nowego kina francuskiego (w Warszawie Muranów, ale również kina w Polsce). Szykujcie się na jazdę bez trzymanki.
Film Dumonta jest bowiem groteskowy, ale i pełen tak dziwacznych postaci, pomysłów, że jeżeli chodzi o skalę szaleństwa i wyobraźni z niewieloma reżyserami można by go porównywać. Anderson? Może Burton?
Aż dziwne, że dopiero po raz pierwszy Dumont sięga po komedię. Miniserial Quinquin był przecież kryminałem, choć też bardzo groteskowym.
W scenerii nadmorskiej miejscowości na północnym wybrzeżu Francji (to ważne, bo jednak Lazurowe Wybrzeże budzi zupełnie inne skojarzenia niż chłodna i "dzika" północ) i klimatach retro (rok 1910) rozgrywają się sceny tyleż zabawne, co i przerażające. Aroganccy, egzaltowani arystokraci żyją w innym świecie, może i zachwycając się ich zdaniem pięknym, prostym życiem miejscowych, ale nie mają chęci się z nimi bratać. A ci prości, dość specyficzni mieszkańcy okolicznych wsi? Cóż. Powiedzmy, że tolerują fanaberie bogaczy, wzruszają ramionami. I starają się wykorzystać ich do tego, by przeżyć kolejny dzień nie będąc głodnym. Dosłownie wykorzystać.
Obok pięknych krajobrazów mamy więc również sceny dość makabryczne. I nie doszukujcie się tu na siłę logiki. To po prostu szalona zabawa: zarówno dla reżysera, jak i dla aktorów (takiej jak tu Juliette Binoche jeszcze nie widzieliście). I na okrasę, podobnie jak w "Małym Quinquin" para policjantów, którzy prowadzą śledztwo w sprawie zniknięć turystów. Och jak ja uwielbiam taki surrealizm, jaki czasem okazują bohaterowie Dumonta.
W "Martwych wodach" mieszają się dowcipy dość prostackie, z tematami, przy których zaczynamy się jednak zastanawiać się, czy reżyser nie chciał nam przekazać ciut więcej. Ale najciekawsze są w tym filmie postacie, przy których pojawia się nam moment zawahania: że przecież oni właśnie tacy są, nic nie grają. I śmiech z naszych twarzy znika.
Świetnie wspominam tą pozycję. Naprawdę genialny film, jeden z mocniejszych, jakie można było zobaczyć w tamtym czasie.
OdpowiedzUsuń