sobota, 25 lutego 2017

Trzypak oscarowy, czyli Zwierzęta nocy, Elle, Moonlight

O tak. W tym roku wyjątkowo ciekawy zestaw filmów wśród nominowanych. Nie mam zamiaru bawić się w typowanie, choć gdybym miał stawiać kasę, postawiłbym na przewidywalne (i niekoniecznie zasłużone zwycięstwo LaLaLand). Wśród dziś opisywanych są jednak moi faworyci. O części z filmów już pisałem (Gibson, Ty draniu), na jeszcze jeden wybieram się dopiero po niedzieli. Aha, dwa czekają na swoją notkę, ale to już pewnie po rozdaniu nagród. Oba ciekawe, ale nie porywają. Denis Villeneuve chciałbym, żeby dostał nagrodę dla reżysera, choć Arrival akurat nie jest jego najlepszym filmem. Ale będę trzymał kciuki. W kategorii reżyserii, są jednak w tym roku ludzie, z których każdy zasłużył albo w tym roku albo wcześniej. No i problem.
Ale przejdźmy do filmów.


Zwierzęta nocy.
Kapitalne kino. Wbijające w fotel. Drażniące. Chwilami brutalne. Pozostawiające z pytaniami. Po prostu świetne. I aż żal, że tu tylko nominacja za rolę drugoplanową. To po prostu nie jest film oscarowy. Za trudny, mroczny, na granicy jawy i snu, niepokojący. I właśnie dlatego tak bardzo mi się podobał. 
Oto kobieta (świetna Amy Adams) wydawałoby się spełniona. Ma dom, pieniądze, przystojnego męża, dorosłą już i samodzielną córkę, jest chwaloną za swoje prace artystką. Czy jest szczęśliwa? A jeżeli nie to czemu? Pełna przemocy lektura przesłana przez jej byłego faceta, otwiera w niej mnóstwo refleksji, cały bezmiar smutku i samotności. 
Kiedyś odrzuciła szczęście, wybierając szansę na większą karierę, bogactwo, ulegając naciskom matki i iluzji jaką wydają się pieniądze. Ale czyż ta opowieść, którą czyta, nie uświadamia jej, że niezależnie od wyboru, zawsze można wszystko w jednej chwili stracić?

Fajnie, że to nie jest wcale oczywiste. Czemu akurat teraz, po tylu latach mężczyzna zebrał się do napisania czegoś tak pełnego żalu, bólu, wściekłości, pragnienia zemsty, dedykując to tej, którą kochał. Czemu ona w tym co napisał widzi siebie i jego? 
W tym mrocznym, niepokojącym filmie dominuje poczucie samotności. Podkreślają ją i świetne zdjęcia i muzyka. 
To seans, który nie daje spokoju, odbiera komfort bycia jedynie widzem jakiejś historyjki.



Z "Elle" mogłoby być podobnie. Paul Verhoeven zaczyna od wysokiego C. Od sceny gwałtu. Po czymś takim trudno się pozbierać, ale o dziwo bohaterka wydaje się funkcjonować tak, jakby nic się nie stało. Ba, gdy już zaczyna podejrzewać kto jest sprawcą, mimo przerażenia, najwyraźniej ma ochotę prowadzić z nim jakąś grę. 
Ten chłód, ta dziwna emocjonalnie postawa, jakaś obojętność wobec innych ludzi, jest tu dość istotna. Na ile ma ona związek z traumatycznym przeżyciem z dzieciństwa - tego nie jesteśmy pewni. Starsza już pani (bardzo dobra rola Isabelle Huppert i nie wiem czy to nie jej przypadnie statuetka) funkcjonuje w wielu wymiarach życia dość zaskakująco jak na swój wiek. Te gry, które produkuje, pełne przemocy, seksu...
Dziwny to film. Jakiś strasznie chłodny emocjonalnie, jakby sprawy, o  których opowiada były mało poruszające. Chyba ten klimat najbardziej mi tu uwierał.









Moim tegorocznym faworytem, filmem, który zrobił chyba największe wrażenie jest "Moonlight". Film czarny niczym węgiel. Nie unikający przemocy, w którym słowa "czarnuch", padają średnio co minutę, ale również pełen jakiejś wrażliwości, miejsca na ciszę. Znowu film, w którym nie ma żadnych fajerwerków, żadnej spektakularnej akcji. Ale za to są ludzie. I to oni są tu najbardziej interesujący. Historia w trzech aktach. 
Dzieciństwo. Mało szczęśliwe, gdy w domu masz matkę narkomankę, koledzy znęcają się nad tobą. Gdy wreszcie otrzymujesz odrobinę wsparcia, ciepła, namiastkę ojca, ta przypadkowa znajomość może okazać się bardzo w życiu ważna.
Dorastanie. Co się zmienia w życiu czarnoskórego chłopaka? Choćby nie wiem jak pozował na twardziela, próbował udawać kogoś kim nie jest, dla rówieśników jest łatwy do przejrzenia, jest typem ofiary, a nie kogoś równego. Przyjaźń, serdeczność, a może i nawet coś więcej, można przekazać mu jedynie wtedy, gdy nikt tego nie widzi, nie napiętnuje.
I wreszcie dorosłość. Czy rozumiemy kim się stał i dlaczego. Czy ten facet ze złotym łańcuchem na szyi to ten sam chłopiec, który uciekał przed przemocą, który tak potrzebował ciepła, miłości...
Choć już zacząłem się bać, czy ta historia nie skręci w stronę gejowskiego love story, na szczęście finał następuje w odpowiednim momencie. Wolę takie niedopowiedzenie, zatrzymanie. 
Gdyby przyglądać się każdemu z elementów składowych tej historii: trudne dzieciństwo, inność, prześladowanie przez rówieśników, więzienie itp. nie widzi się w tym nic nowego, a tu naprawdę połączenie tego zaskakuje efektem finalnym. Filmem, który opowiada o ludziach, których życie zmusza do bycia twardym, ale w głębi serca tęsknią za choćby minimalnym odruchem miłości. I są zdolni do okazania tego innym. Świetne kino! Dużo tu zatrzymania nad chwilą, jedną sceną, postacią, twarzą. Dzięki temu jest w tym jakaś delikatność, intymność, zmysłowość. 

A tu o świetnym Manchester by the sea

5 komentarzy:

  1. Nie nadążam z oglądaniem i z wymienionych widziałam tylko "La La Land" i "Moonlight". Z pełną świadomością tego, że ten pierwszy nie jest kinem wybitnym, właśnie jemu będę kibicować. Sama się temu dziwię, ale ta nieco kiczowata opowieść o marzeniach jakoś do mnie trafiła. Może trafiła na dobry moment. Nie wiem. Ale zakochałam się w tej produkcji.
    Z kolei "Moonlight" mnie nie przekonał, choć powinien. Ot, babska (nie)logika. :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. och ja też byłem pod dużym urokiem La La Landu, ale Oscar? Bez przesady. Chyba jednak wolałbym gdyby wygrało coś, co sprawiało, że wychodziłem z kina i nie mogłem przestać o nim myśleć

      Usuń
    2. Właśnie obejrzałam "Manchester by the Sea". To powinien być zwycięski film. (Choć nadal kibicuję produkcji "La La Land" ;).

      Usuń
  2. Link na dole nie prowadzi do Manchesteru.

    OdpowiedzUsuń