niedziela, 5 października 2014

Lśnienie, czyli ciągła praca, brak zabawy, a w efekcie...


No i z powrotem w domku. Na wyjeździe głównie radowały mnie książki, ale udało się raz zrobić wypad do kina. Za to teraz mogę wrócić do drugiej swojej pasji - filmów. Pal licho nowości, skoro jeszcze tyle rzeczy z klasyki jeszcze przede mną do obejrzenia, lub do powtórzenia i do zrobienia notki. Choćby Lśnienie. Ileż razy widziałem już ten film. I wciąż okazuje się, że mam z seansu frajdę i odkrywam w nim coś nowego.

Stephen King może się wkurzać na tą ekranizację swojej powieści, ale ja mam wrażenie, że to jeden z niewielu przypadków gdy film przerósł swój pierwowzór. Stanley Kubrick stworzył coś tak niepokojącego, że wpisuje się nie tylko w klasykę kina grozy, ale kinematografii jako takiej. Dopracowanie wszystkich detali - scenariusza, poszczególnych wizji, narastającego nastroju niepokoju - sprawia, że ten film się prawie nie starzeje. Oczywiście nie byłoby tego efektu, gdyby nie Jack Nicholson. To on sprawia, że szaleństwo jakie ogarnia głównego bohatera, jest nie tylko wiarygodne, ale jak najbardziej przekonywujące. Ba, po prostu ma jego twarz!
Odcięty od świata hotel i małżeństwo z synkiem, które ma się opiekować budynkiem przez zimę. Co może być w tym strasznego? Wydawało by się, że nic. Przecież żadne duchy nie mogą zmusić ludzi do tego by skrzywdzili swoich bliskich...
No nie, nie będę opowiadał fabuły.
Po raz kolejny zachwycałem się pomysłami Kubricka, kultowymi już scenami, które potem na tyle sposobów wykorzystywano w innych horrorach, Nicholsonem (bo Shelley Duvall raczej mnie drażni, nie mniej niż stereotypowe blondynki). Zastanawiam się tylko czy ten ostatni nie jest dla nas od początku trochę niczym bomba zegarowa. Muszę sobie przypomnieć książkę, ale tam miałem wrażenie, że chodzi raczej o normalnego gościa, którego świadomość powoli się zmienia w przerażającym kierunku.
Po raz pierwszy chyba zwróciłem uwagę na muzykę - tak drażniącą, niepokojącą, że aż uszy bolą, zaskakującą. Oj nie jest to soundtrack, który można by sobie włączyć na spokojnie bez obrazu, chyba że ktoś jest regularnym widzem Festiwalu Warszawska Jesień. Wiecie czyje między innymi kompozycje wykorzystał Kubrick? Ano naszego krajana - Krzysztofa Pendereckiego.  
Ten film może nie straszy, nie podskoczysz na fotelu, nie ma wielkich zaskoczeń (zwłaszcza, że już pamiętamy poszczególne sekwencje np. z pokoju 237), ale ta narastająca groza (redrum albo obserwowanie Jacka, który się coraz bardziej nudzi) jest po prostu fantastyczna.


3 komentarze:

  1. Ja filmu nie oglądałam, ale książkę przeczytałam. Najbardziej zapadły mi w pamięć te zwierzęta z żywopłotu...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tu nie są ożywione, a sam żywopłot jest po prostu w śniegu i oświetlony... Pewnie w książce efekt jest ciekawszy

      Usuń
    2. Na mnie naprawdę zrobił wrażenie! :)

      Usuń