Dzień dość intensywny - najpierw seans prasowy z córką (o "Siostrach Wampirkach napiszę z jej pomocą w tygodniu), a wieczorem jeszcze teatr. Troszkę się tym autkiem pokrążymy, zwłaszcza, że to dwa razy wyprawa na Pragę. Dziś więc notka z zasobów archiwalnych. Jutro podróżniczo, wtorek pewnie Miasto 44, środa relacja z teatru, czwartek coś filmowego, piątek premiera filmu familijnego, o którym wspominałem wyżej, sobota kolejna wymianka książek u nas w miasteczku, więc będzie książkowo. Plan zrobiony, zobaczymy czy wszystko się uda. Uparcie zmierzam do zamknięcia kolejnego miesiąca taką samą ilością notek co i dni...
Dawno, dawno temu (no może nie tak dawno, ale kilka latek minęło), zachwycałem się Dystryktem 9. Filmem trochę niszowym, ale dzięki temu zaskakująco świeżym. Wtedy na nowo poczułem frajdę z oglądania Sci-Fi. Jakoś nie po drodze mi z tym gatunkiem, tak jak i z kinem katastroficznym - efekty niby coraz lepsze, ale fabuła zwykle leży i kwiczy, wszystko jedzie po tych samych schematach. Ach żeby tak kolejny "Piąty element", który skrzył się od dowcipu, albo właśnie "Dystrykt 9". Niestety, chyba nie na co liczyć. Reżyser Neill Blomkamp skuszony wielkimi pieniędzmi, wolał nakręcić kolejny raczej szablonowy obrazek, w którym jeden facet ma zmienić wszechświat...
Może ja się nie znam, mam inny gust, marudzę, wiec dla porównania opinii, zerknijcie na dużo bardziej pozytywną reckę z zaprzyjaźnionego bloga.
Może ja się nie znam, mam inny gust, marudzę, wiec dla porównania opinii, zerknijcie na dużo bardziej pozytywną reckę z zaprzyjaźnionego bloga.
W Dystrykcie sporym plusem były dla mnie prawie socjologiczne obrazki - niby to o obcych, ale tak naprawdę o ksenofobii, polityce rasowej, podziałach. W Elizjum Blomkamp niby też wchodzi na podobny kawałek, ale tym razem bardziej wprost, pokazując czarno biały podział na biednych, zaludniających skażoną i przeludnioną ziemię oraz bogatych, którzy stworzyli sobie kawałek raju na jej orbicie. Tam żyją sobie w luksusach, ciesząc się najnowszymi zdobyczami medycyny, nie przejmując się zupełnie tymi, którzy zostali w piekle na dole. Nie ma tu muru, ale jest przestrzeń, którą trzeba pokonać, a jest ona dobrze chroniona. Do raju dostają się wybrani, bo bogaci nie chcą u siebie tłumów. Brzmi to trochę płasko i tak też moim zdaniem wypada na ekranie. Zwłaszcza, że fabuła zmierza raczej w stronę kina akcji, nie specjalnie przejmując się pogłębieniem tematu.
Troszkę przerysowując: całość to mieszanka bajki o dzielnym bohaterze, który chce pomagać innym i komunistycznej agitki, która przekonuje, że dobrami materialnymi trzeba się dzielić, a jak ktoś nie chce, to trzeba go ograbić, zniszczyć i zająć jego miejsce. Koniec. Kropka.
Cały sentymentalizm, którego trochę tu dołożono, ma dodatkowo podkręcić emocje, ale i tak wszystko od początku jest jasne - komu kibicować, a kto jest tu zimnym draniem. Czarno-biało. Matt Damon jako ten dobry daje radę, a zimna i okrutna Jodie Foster jest godnym przeciwnikiem. Tego typu sentymentalne wstawki jednak mocno zwalniają akcję i wybijają nas z rytmu. Reżyser sam chyba nie za bardzo wiedział co chciał pokazać: akcję i efekty, czy też przesłanie i jakąś refleksję.
Wizualnie robi wrażenie. Fabuła jednak marna. Zbyt to wszystko toporne, dosłowne.
Długo się zastanawiałam czy obejrzeć ten film, czy nie. Nie zrobiłam tego ze względu na dość krytyczne recenzje. Może kiedyś zerknę, żeby popatrzeć na efekty specjalne. :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Mz. Hyde