Train - Bulletproof Picasso, czyli co ma amerykańska muza do polskiej złotej jesieni?
Co prawda kapela amerykańska i muzycznie mocno osadzona właśnie w tamtych korzeniach, ale jakoś w ostatnich dniach mocno się do mnie przyczepiła i kojarzy się z naszą polską, złotą jesienią. Pewnie jedne z ostatnich ciepłych dni i muza: lekka, słoneczna, radosna, która idealnie pasuje na to by właśnie wyjść gdzieś w teren, by pojeździć rowerem, pospacerować. Siódma już płyta Train, a ja po raz kolejny sięgam po ich krążek mniej więcej wiedząc czego się spodziewać i wiedząc, że się nie rozczaruję. O poprzedniej płycie pisałem tu.
I nie ma co się specjalnie rozpisywać, wolę Was odesłać do nagrań, choćby tych czterech, które wrzucam na dole.
Znowu otrzymujemy przynajmniej kilka kawałków, które powinny latać regularnie w stacjach radiowych (mam nadzieję), potencjalnych hiciorów, przy których natychmiast zaczynamy nucić i tupać nogą do rytmu. Właśnie za to ich kiedyś pokochałem (słysząc jakiś numer w tle serialu i potem grzebiąc w sieci). Ale cały album to tak ciepłe, melodyjne kawałki, że spokojnie można słuchać tego materiału na okrągło. Najbardziej kocham ich za energetyczne, szybkie numery, a tych tu na szczęście nie brakuje. Kilka ballad, jednak nawet one nie są typowymi smutasami, mają jakiś ich oryginalny sznyt, chórki, rozwinięcia.
Proste pop-rockowe granie, z domieszką contry, bluesa, dopieszczone przez zespół w najmniejszych detalach. To właśnie to rozbudowane instrumentarium, rytmiczność i radość, którą słychać w ich graniu, sprawiają że chętnie wracam do ich nagrań. Nie silą się na popisy, wielki artyzm, robią po prostu od 20 lat muzę, którą kochają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz