Zbierałem się do napisania o tym serialu już po pierwszym odcinku, bo zrobił na mnie spore wrażenie, ale chyba dobrze, że się trochę wstrzymałem. Mam już za sobą całość i wstępny entuzjazm trochę osłabł. Może nie na tyle, by nie wyglądać drugiego sezonu (ma być!), ale teraz już nie mam pewności czy się znajdzie wśród ulubionych w podsumowaniach roku. W końcu przede mną jeszcze Fargo.
The Knick ma kapitalny klimat. Niby realia początku XX wieku, wszystko raczej siermiężne, nowoczesności za grosz, za to przesądów cała masa, ale przy chwilami szokująco kontrastującej z obrazem muzyce elektronicznej, możemy być świadkami przełomu, który zrewolucjonizuje świat. W mrocznej, dziwnej atmosferze, żyją i pracują prawdziwi geniusze, którzy za swój cel postawili sobie ratować ludzkie życie. Nie tylko poprzez powtarzanie tego co ich nauczono na studiach - oni rzucają wyzwanie śmierci i chorobie, wciąż szukając nowych dróg, sposobów na dokonanie tego, co nie udaje się innym.
Można by rzec: co w tym nowego? Główny bohater jest równie zadufany w sobie, chamski dla otoczenia, równie genialny i równie uzależniony od narkotyków, jak słynny doktor House. Uwierzcie jednak - o ile tam mieliśmy do czynienia z zagadkami medycznymi, kryminalno-komediową konwencją, tak tu nacisk jest położony na tło obyczajowe (dość zaskakujące jak na nasze wyobrażenia o cywilizowanych miastach amerykańskich, Nowy York przypomina tu choćby słynne "Gangi..."), codzienne zmagania lekarzy i personelu oraz realność operacji. Ma być krew, wyciąganie organów, to możemy być pewni, że wszystko zobaczymy. Radość gdy operacja się uda i gorycz, gdy pacjent zejdzie nam na stole operacyjnym. Szczególnie to drugie boli - większość operacji bowiem przeprowadza się niczym pokazy otwarte, by inni uczyli się na twoich błędach lub sukcesach.
The Knick ma kapitalny klimat. Niby realia początku XX wieku, wszystko raczej siermiężne, nowoczesności za grosz, za to przesądów cała masa, ale przy chwilami szokująco kontrastującej z obrazem muzyce elektronicznej, możemy być świadkami przełomu, który zrewolucjonizuje świat. W mrocznej, dziwnej atmosferze, żyją i pracują prawdziwi geniusze, którzy za swój cel postawili sobie ratować ludzkie życie. Nie tylko poprzez powtarzanie tego co ich nauczono na studiach - oni rzucają wyzwanie śmierci i chorobie, wciąż szukając nowych dróg, sposobów na dokonanie tego, co nie udaje się innym.
Można by rzec: co w tym nowego? Główny bohater jest równie zadufany w sobie, chamski dla otoczenia, równie genialny i równie uzależniony od narkotyków, jak słynny doktor House. Uwierzcie jednak - o ile tam mieliśmy do czynienia z zagadkami medycznymi, kryminalno-komediową konwencją, tak tu nacisk jest położony na tło obyczajowe (dość zaskakujące jak na nasze wyobrażenia o cywilizowanych miastach amerykańskich, Nowy York przypomina tu choćby słynne "Gangi..."), codzienne zmagania lekarzy i personelu oraz realność operacji. Ma być krew, wyciąganie organów, to możemy być pewni, że wszystko zobaczymy. Radość gdy operacja się uda i gorycz, gdy pacjent zejdzie nam na stole operacyjnym. Szczególnie to drugie boli - większość operacji bowiem przeprowadza się niczym pokazy otwarte, by inni uczyli się na twoich błędach lub sukcesach.
Realne są nie tylko problemy szpitala - zdobywanie pieniędzy, sponsorów, albo ciał do przeprowadzania sekcji, równie ciekawie pokazane jest życie prywatne kilkunastu postaci. Niby jest jeden główny bohater, ale wątki poboczne (np. bardzo oryginalna siostra zakonna), są równie smakowite. Clive Owen w roli genialnego chirurga, który z każdym dniem bardziej się wyniszcza narkotykami (aż zastanawiamy się ile można w ten sposób funkcjonować?) jest świetny. Drażni, ale i przykuwa uwagę, fascynuje.
Ale największe brawa należą się dla gościa, który to pospinał w całość - obraz, scenariusz, życie miasta, ciekawe postacie, tą dziwną, pulsującą muzykę. Brawa dla Stevena Soderbergha! Rezygnując z kina, okazuje się, że nadal może kręcić rzeczy zaskakujące, kontrowersyjne, cholernie oryginalne i czarować widzów. Serial pewnie nie każdemu będzie się podobał - niewiele tu rzeczy ładnych, przyjemnych, za to dużo brudu, śmierci i postaci, które nie są jednoznaczne. Trudno tych bohaterów polubić, ale ogląda się ich zmagania z własnymi ambicjami, pragnieniami z ogromną fascynacją.
Nie dość, że ma ciekawy, surowy klimat, to jest to przykład tak świeżego spojrzenia na kino kostiumowe/historyczne, że choćby dlatego warto zerknąć. Oto jak rodziła się współczesna chirurgia (cholera jak zobaczyłem odsysanie krwi za pomocą odkurzacza to mnie zmroziło, a takich smaczków jest tu mnóstwo). Nawet jeżeli co nie co przerysowano (np. kierowcy "karetek" walczyli o chorych z bejsbolami), to sama postać głównego bohatera ma swoje źródło w prawdziwej postaci dr Williama Halsteda, jego dokonaniach, ale i uzależnieniu.
Tytuł skojarzył mi się z książką Thorwalda, która zrobiła na mnie m a s a k r y c z n e wrażenie. Ciekawa jestem tego serialu
OdpowiedzUsuńskojarzenie jak najbardziej zamierzone - przez te odniesienia do początków chirurgii. Ja znowu jestem ciekaw Thorwalda, bo tego nie znam (inne czytałem)
UsuńZainteresowałeś mnie. Bardzo mnie ciekawią początki chirurgii, więc ten serial to coś dla mnie.
OdpowiedzUsuńWidziałam tylko pierwszy odcinek, to nie będę się wypowiadać, na temat serialu. W planie mam do napisania notkę o podłych ciałach. Wyszła jakiś czas temu książka pod tym samym tytułem. Zachęcam do przeczytania.
OdpowiedzUsuń