środa, 2 października 2013

Australijczyk w Italii - Marc Llewellyn, czyli małe radości i zapowiedź konkursu

Zwykle do swoich notek wrzucam jedynie okładki książek, ale teraz nie omieszkam skorzystać z efektów czyjejś pracy, bo bardzo mi się podobają. Ale po kolei...
Czy lubicie ilustracje do książek? Ja bardzo. I nie ukrywam, że mi ich brakuje we współczesnych wydawnictwach. A widzieliście kiedyś specjalne grafiki, które powstały do książek, ale zamieszczone są jedynie na blogu? Gdy to ujrzałem tylko westchnąłem z lubością. Efekty zobaczycie poniżej. Jaka szkoda, że nie mogę tak na co dzień - brak mi i czasu i talentu...
Skąd taki specjalne dodatki? Otóż Notatnik być może stanie się gospodarzem małego kącika z książkami na blogu inspiracjekawowe.pl Pierwsza notka i link poniżej, zdjęcia i grafiki pochodzą właśnie stamtąd... A jutro tam też konkurs, w którym można będzie wygrać te książki (podziękowania za nagrody dla wydawnictwa Świat Książki!).
A co o książce mogę Wam napisać?



Któż czasem nie ma ochoty wyrwać się ze swojego otoczenia, wszystkich codziennych kłopotów, tysiąca spraw, które spadają na głowę, problemów, decyzji, pracy, która nas męczy, całego zabiegania, hałasu. Wciąż się gdzieś spieszymy, nawet odpoczynek stał się czymś co trzeba dobrze zaplanować i za co musimy słono płacić… I rodzi się pragnienie, by gdzieś wyjechać, zakosztować innego życia, oderwać się od tego co nas przytłacza, z nadzieją, że gdzieś tam – wszystko będzie inne. Nowe. Lepsze.
Książek, które opisują w piękny, lekki sposób jak się dokonuje takiego kroku, jak ucieka się gdzieś z dużego miasta gdzieś na wieś np. do Toskanii, pojawiło się już całkiem sporo. Wszystko zwykle jest w nich proste i nawet trudności wydają się jedynie źródłem późniejszych żartobliwych wspomnień. Sięgając po „Australijczyka w Italii” Marca Llewellyna trochę obawiałem się właśnie takiej słodkiej i trochę podkoloryzowanej opowieści. Myślałem sobie jednak: to będzie miła lektura, która pozwoli na chwilę przywrócić wspomnienia wakacji, nawet jeżeli nie znajdę w niej nic ciekawego. Dużo słońca, dobrego jedzenia, spotkań z ludźmi, napawania się pięknem przyrody, każdą chwilą, gdy nic nie musisz, a tak wiele możesz.
Widok robi na nas powalające wrażenie. Stoimy wpatrzeni całe wieki, szczypiąc się w myślach, że nie możemy w to uwierzyć. Nie wyjeżdża się po to, by na miejscu znaleźć coś, co już się zna, lecz po to, by odkryć coś nowego – ale z pewnością nie spodziewaliśmy się czegoś takiego. Widok na Morze Liparyjskie robi dużo większe wrażenie, niż śmieliśmy przypuszczać. A to wszystko za jedną trzecią czynszu, jaki płaciliśmy w domu, wliczając w to prąd. Ściskam dłoń Rohan i kręcę głową, nie wierząc w nasze szczęście. Już widzę to lenistwo na tarasie z widokiem na morze, i te uczty pod gwiazdami.

W tej książce znalazłem jednak sporo więcej. Autor nie daje nam tylko sielankowego obrazka, obiecując, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko staje się inne. Wyjeżdża wraz z żoną i malutkim synkiem na Lipari, jedną z pięknych Wysp Wichrów, położoną niedaleko Sycylii, ale to co wydawało im się idyllą (widzianą oczyma turystów), niejeden raz przemieniało się w niełatwe codzienne zmaganie się z rzeczywistością.
Brak pieniędzy, ciasny domek, który wynajęli, kłopotliwi współlokatorzy, ciężka zima, inna mentalność mieszkańców wyspy, bariery językowe, depresja żony, kłótnie, ciche dni, zmęczenie po nieprzespanych przy dziecku nocach, najmowanie się do różnych prac – Marc nie udaje, że nie raz zastanawiał się czy nie popełnił błędu. Wyjazd na wyspę okazał się nie tylko szansą na zmianę tempa życia, złapania oddechu, ale i czasem odkrywania na nowo swojego małżeństwa. Gdy rodzi się dziecko, wiele się zmienia i trzeba być na to gotowym. Oboje będą musieli włożyć dużo wysiłku, szczerości i serca by więź między nimi nie tylko nie osłabła, ale stała się jeszcze silniejsza.
Marc opisując ten rok z ich życia, jaki spędzili na Lipami, skupia się przede wszystkich na swoich wrażeniach i odczuciach. Chłonie całym sobą i naturę, i jedzenie (czasem ślinka pocieknie przy czytaniu), i fizyczną pracę, radość ze spożywania jej owoców. Ale nie brak tu spotkań z ludźmi, pokazania innej mentalności, innego podejścia do życia, niż nasza zabiegana i wiecznie sfrustrowana kultura zachodu. Niby historia jakich wiele. Ale też na swój sposób wyjątkowa. O sile marzeń i o odkrywaniu tego co w życiu jest najważniejsze.
Opowiadam Nino o swoich przemyśleniach na temat domu i szczęścia, a on słucha mnie uważnie. – to jak z oliwkami albo z winoroślą – mówi. – Najpierw sadzisz drzewko i wkrótce pojawiają się owoce. Potem przychodzi to najtrudniejsze: czekanie, kontemplowanie, chronienie zbiorów przed ptakami i nadzieja, że wiatr nie sprawi, że będziesz musiał zaczynać wszystko od początku. Ale kiedy zrobisz pierwsze wino i oliwę… to prawdziwy cud!
Jesteście ciekawi, jak zmieni się życie Marca i jego rodziny po roku w Italii, czy zostaną tam na zawsze? Sięgnijcie zatem – to lektura lekka, ale nie powiela sztampowo w tak wielu odmianach rozmnożonych książek o Toskanii. A mój prywatny plusik za to pokazanie życia na wsi, w małej społeczności w różnych barwach, a nie tylko jako idyllę, w której człowiek z miasta natychmiast się odnajduje.

Zapraszam też na profil Inspiracji kawowych na FB, tam więcej informacji o konkursie (jutro). I nie przegapicie kolejnych wspólnych produkcji. Aż miło się pisze tekst, gdy człowiek pomyśli sobie, że ktoś go tak ładnie oprawi graficznie :)
Ilustracje: Angelina Jusiak
Foto: Ewa Milun-Walczak

A książka do kupienia m.in. tu

3 komentarze:

  1. Bardzo, bardzo bym chciała, by książki były tak pięknie ilustrowane. Ale to się pewnie wiąże z wyższą ceną. :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. pewnie tak... ale i tak uważam, że warto by czasem było zapłacić więcej

      Usuń
  2. Wkradła się mała literówka, powinno być Lipari:))). Autora znam, ale tej książki jeszcze nie czytałam. A do Lipari mam pewien szczególny sentyment, ale żeby tam zamieszkać .... może rok dałabym radę.

    OdpowiedzUsuń