sobota, 26 października 2013

Editors - The weihgt of your love, czyli czy sławnym można zostać tylko grając jak inni?

Oj dzieje się sporo i trudno znaleźć czas na pisanie notek - od czwartku odkładam napisanie o "Piątej władzy", która właśnie weszła do kin (ale jutro już na pewno). W czwartek spotkanie autorskie we Wrzeniu Świata, w piątek wieczór jakoś szybko przeleciał, dziś rano pierwsza organizowana przeze mnie akcja wymiankowa (na razie książki dla dzieci i młodzieży), a tu jeszcze trzeba się szykować do wyjazdu w poniedziałek o 5 rano do Torunia. Wieczór niby dziś wolny, ale małżonka zrobiła mi prezent i dokupiła kolejny segment na książki - jaka to frajda urządzać dla swoich kolekcji wreszcie jakieś sensowne miejsce, a nie upychać w trzech rzędach, pionowo i na wcisk...
Dziś więc coś na luzie. Ponieważ na muzyce znam się mało, słucham różnych rzeczy, ale na zasadzie: to wpada w ucho, a to nie, bez analiz, porównań, rozkładania na czynniki pierwsze, notki muzyczne piszę szybko. Najchętniej notowałbym po prostu obrazy jakie rodzą się w głowie, w trakcie słuchania każdego z kawałków, ale nie zawsze się tak da. Płyta przesłuchana kilka razy, ale ponieważ jedynie w sieci, dziś muszę pisać "na sucho".
Editors. Dla tych co są na bieżąco, pewnie ta nazwa mówi sporo, ale dla mnie to jedynie skojarzenie z pojedynczymi kawałkami słyszanymi w radiu. Wreszcie jest okazja by przesłuchać coś w całości. Czwarta płyta i nie wiem na ile reprezentatywna, bo podobno oni na  każdej płycie grają inaczej :) Chwali się.
Tu wyszło sympatycznie, melodyjnie i jakoś tak popowo. Skojarzenie najbliższe to Coldplay, szczególnie gdy słyszy się balladki, których jest tu sporo. Mi do gustu dużo bardziej przypadły numery ostrzejsze, z gitarowym wykopem (U2? Springsteen?). Melancholii sporo (za dużo), a nawet gdy jest odrobinę mocniej, to nie wychodzi poza pewien standard "piosenek radiowych". Słucha się dobrze, człowiek sobie pomruczy, ale nic wyjątkowego. Przynajmniej ja nie odnajduję na tym krążki nic takiego co by powalało na kolana.
A może to kwestia osłuchania się z materiałem? Kto wie - jak nas trochę pobombardują w radiu jakimś numerem, może jednak coś uzyska rangę "hitu" i zostanie na dłużej w głowie (A Tune of love, albo Formaldehyde?). 
To pewnie próba odnalezienia się na szerszych rynkach muzycznych, a nie tylko w jakiejś niszy, ale moim zdaniem to chyba najszybszy sposób by stracić całą oryginalność. Podobno przy pierwszych płytach, często porównywano ich do Joy Division, więc pewnie właśnie tego materiału poszukam przy następnej okazji, bo może być dużo ciekawszy.
A jeżeli ktoś ciekaw to polecam pogrzebać na YT - jest nawet cały koncert z Polski :)

2 komentarze:

  1. W sumie nie są tacy źli. Aż pobuszuję w Internecie i przesłucham kilka ich piosenek. Może coś wpadnie mi w ucho :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie mówię, że źli :) raczej trochę nijacy, albo po prostu niezbyt wybijający się na oryginalność. Ale słucha się całkiem fajnie.
      Tytuł notki trochę oddaje moje odczucia - często szuka się sposobu na sukces tworząc coś podobnego do tego co już sukces odniosło - czasem są to własne nagrania, a czasem cudze

      Usuń