Nie dziwcie się, że ostatnie dni to u mnie szybko następujące po sobie notki. Po prostu zwyczajowo na Triduum Paschalne staram się zrobić sobie przerwę od sieci, trochę się wyciszyć, a ponieważ nadal nie rezygnuję z limitu: jedna notka na każdy dzień roku, teraz trochę przyspieszam, a potem nastąpi cisza.
Dzisiejsza notka jest trochę szczególna. Książkę przeczytałem już dawno, zainteresowała mnie bardzo, powiedziałbym nawet zainspirowała. Jakiś czas temu dostałem propozycję, by recenzować różne rzeczy dla pewnego miesięcznika, tyle że wciąż nie miałem jakoś odwagi ani pomysłu na to co i jak pisać (pismo jest dla pedagogów i psychologów, a poziom artykułów powiedzmy delikatnie bardziej "merytoryczny"). Ta książka trochę mnie natchnęła, tekst powstał i postanowiłem nie pisać notki na blogu, dopóki nie będę miał pewności czy pójdzie do druku. Tyle, że to niełatwa sprawa - zupełnie inaczej się pisze u tutaj, gdy mogę pozwolić sobie na różne osobiste wynurzenia, a zupełnie inne oczekiwania są od tekstu gdy każdy akapit drobiazgowo jest analizowany pod kątem nie tylko stylistycznym, ale i jakiejś spójności, przesłania... Po raz kolejny tekst wraca zatem do mnie i zastanawiam się czy jest sens trudzić siebie i innych by to przerabiać. Może pozostać przy notkach gdzie mogę robić co chcę, nie przejmując się nawet tym, że trzy razy piszę o tym samym, bo tak akurat mnie powiodła gonitwa myśli... Dla mnie pisanie to impuls - długo się zbieram, potem idzie szybko, ale niespecjalnie lubię do tego wracać by coś poprawiać. Dlatego dotąd odrzucałem różne zaproszenia do współpracy (np. na oficjalnego recenzenta Filmwebu), bo jakoś ani nie mam czasu, ani chęci by ślęczeć nad czymś i rzeźbić według ściśle określonych ram (np. zawsze wspomnieć obsadę, twórców, linkować itd.). A teraz mam dylemat. Kusi mnie to, ale jednocześnie widzę ile czasu to zajmuje, a korzyści gdzieś tam dopiero w perspektywie... Muszę to jakoś przetrawić.
A teraz wreszcie o książce, która jak wspomniałem tak mnie zainspirowała.
Wyobraźmy sobie 16-latka, który przestaje chodzić do szkoły. Natychmiast zaczynają się z tego powodu jakieś kłopoty – pogorszenie ocen, uwagi od nauczycieli, do tego dodajmy jeszcze wieczny niepokój rodziców: jeżeli nie chodzi do szkoły to gdzie jest, z kim jest, co robi? W błyskawicznym tempie narastają wokół niego kłamstwa, kombinacje, awantury, prośby i groźby. Co to znaczy nie chce chodzić do szkoły?!! On nie myśli o swojej przyszłości? Co on chce w życiu robić? Żadne rozmowy nie dają skutku, a co gorsza to nie jest tak, że chłopak się poddał, bo był złym uczniem (he, he, o mnie też mawiano zdolny, ale leniwy), on po prostu nie chce myśleć o konsekwencjach, ale na dzień dzisiejszy stwierdza po prostu, że ma dość. Nauczycieli, obowiązków, prac domowych, odpytywania, starania się. Twierdzi, że ma jakiś inny pomysł na to co chciałby robić (tyle, że nie bardzo potrafi określić co to miałoby być). Nasze dotąd nie sprawiające problemów dziecko, nagle krzyczy nam w twarz, że go nie rozumiemy. Co z takim nastolatkiem zrobić? Co się takiego zadziało, że między nami – "świetnymi" rodzicami – a tym nastolatkiem tak szybko wyrósł jakiś mur?
David, ojciec Jessego, który postawił go właśnie w takiej sytuacji, wpada na pewien oryginalny pomysł. Bierze chłopaka na „męską” rozmowę i proponuje mu pewien kontrakt: może zrezygnować z nauki, nie będzie musiał iść do pracy ani płacić czynszu, ale stawia mu dwa warunki: zero narkotyków oraz poświęcenie minimum trzech wieczorów w każdym tygodniu by obejrzeć z ojcem wybrane przez niego filmy. Ryzykowne prawda? Taki jest właśnie początek książki Davida Glimoura „Klub filmowy”.
To klub, który tworzą tylko oni dwaj – ojciec, syn i celebrowane wspólnie wieczory, które staną się okazją nie tylko do analizowania poszczególnych dzieł z historii kina, ale do bardzo szczerych i poważnych rozmów na temat życia. David na początku wybierając obrazy do obejrzenia i omówienia starał się za wszelką cenę coś przekazać, wskazać coś do przemyślenia, potem niejednokrotnie modyfikował swe plany i założenia, dostosowując się do nastrojów Jessego. Oglądali filmy uznawane za najlepsze, czasem te najgorsze, albo po prostu takie, które były ciekawe choćby ze względu na jeden wątek. Ktoś powie - ok? Ale co z tego? Chłopak siedzi rok w domu, pije, pali, obija się i jaki w tym sens? David też przeżywał takie wątpliwości. Odkrył jednak, że trzymając się tego kontraktu, znajdując czas dla syna i szukając takiej neutralnej płaszczyzny porozumienia (a nie wiecznie wracając do wypominania i męczenia pytaniami) osiąga coś ważnego - coraz bardziej otwarcie ze sobą rozmawiają. To takie proste? Słuchać, nic nie narzucać, dawać prawo do wyboru, do błędów, by syn mógł sam dojść do pewnych rzeczy...
Ten klub zmienił ich i nauczył dużo obu. I to wiedzy nie tylko o filmie, ale przede wszystkim o nich samych. Gdy rozmawiali o tym co dla nich ważne, jak patrzą na świat, jakie mają marzenia, jak wyobrażają sobie przyszłość - Jesse nabierał pewności siebie, odkrywał, że szczerze może mówić o różnych sprawach, a David cieszył się z tego ile może synowi ofiarować dając wsparcie, a nie narzucając nic na siłę. Projekcje filmowe były szansą nie tylko na rozmowę o tym co oglądali, ale
również o tym co te filmy znaczyły kiedyś dla Davida, o tym co on przeżywał w
swojej młodości i co przeżywa teraz Jesse. Ten rok okazał się lekcją dla nich obu - lekcją brania odpowiedzialności za swoje życia, a dla ojca lekcją tego, że dojrzałości nie da się nauczyć samymi nakazami, że dając chłopakowi strefę wolności robi dla niego więcej niżby miał osiągnąć chroniąc go i trzymając za rękę.
„Klub filmowy” to mądra opowieść o relacjach syna i ojca, o niezwykłym eksperymencie rodzicielskim, który choć w momencie podejmowania wydawał się jedynie intuicyjny i mało racjonalny, w efekcie okazał się przynoszącym dobre owoce. David dał synowi prawo wyboru, dużą strefę swobody, ale też nie pozwolił mu na bezczynność. To nawet nie konsekwencja ojca (bo chwilami jej brakowało) lecz pełne troski towarzyszenie synowi w jego zmaganiach z samym sobą, pomogło w tym by mógł on sam lepiej przemyśleć i zaplanować swoje życie. Autor opisał swoje własne przeżycia i zmagania, widać więc, że i on bardzo przeżył ten okres działania "Klubu filmowego".
Do przemyślenia nie tylko dla rodziców! A dla maniaków kina, do książki dołączono pełen wykaz oglądanych przez nich wspólnie filmów (jest o nich sporo w tekście, choć nie zawsze są to tytuły bardzo znane u nas).
PS Jeżeli szerszy tekst ukaże się drukiem, na pewno dam Wam znać :)wywiad z autorem
Rozumiem doskonale Twoje dylematy. A co do książki, miałem okazję ją przeczytać, ale wybrałem inną. teraz żałuję tego wyboru.
OdpowiedzUsuńNaprawdę interesujący tekst :) Wydaje mi się, że to książka w sam raz dla mnie. Tematyka wydaje się bardzo intrygująca.
OdpowiedzUsuń