Ten film przegapiłem w kinie, choć bardzo mnie zainteresował - muzykę The Clash przecież bardzo lubię, a ich zaangażowane teksty, postawa wobec polityki rządu Wielkiej Brytanii, przemiany społeczne, dawały nadzieję, że film będzie historią żywą, że będzie pełen energii. Sex Pistols wzywało do anarchii, ale było raczej wygłupem, The Clash dość jawnie wzywali do rewolucji, dokładając do buntu pierwiastek walki o sprawiedliwość społeczną.
Szkoda tylko, że twórcy "London Town", aby to wszystko pokazać, stworzyli tak miałką historyjkę, w dodatku opowiadaną z punktu widzenia 14-latka. Nie twierdzę, że nie było dzieciaków, które już w tym wieku na serio żyły raczej bardziej na ulicy niż w swoich domach, a punkowa rewolta pochłonęła ich niczym sztormowe fale. Tyle, że bohater ich filmu wcale nie jest jakimś buntownikiem, to grzeczny dzieciak, który marzy o tym by pomagać ojcu, sprowadzić do domu matkę, która ich kiedyś zostawiła. Ideały i te teksty pasują do niego jak pięść do nosa? Miałby być żywym nośnikiem tamtego przekazu tylko dlatego, że ojciec miał długi, a chłopak nie był jeszcze w stanie legalnie zarabiać na życie?
Jedna scena protestów ulicznych z telewizora, archiwalny słynnego fragment koncertu Clash, scena bójki ze skinami i jedna kamienica, która ma udawać squat - serio to ma być tło, które odda nam atmosferę tamtych lat? Wyszedł grzeczny filmik z niegrzeczną muzyką. Nastoletnia miłość, słodki koniec, spore rozczarowanie. Niby niezły aktorsko Jonathan Rhys Meyers jako Joe Strummer, ale jego postać w scenariuszu to jakaś kpina - taki brat łata dla 14-latka, wielka gwiazda i rewolucjonista, a w głębi serca gostek, który chce pomagać wszystkim na ziemi. Tylko dla muzyki warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz