Crimson Peak. Wzgórze krwi, czyli może nie straszy, ale jaki jest piękny!
Guillermo
del Toro przyzwyczaił nas już do tego, że jak mało kto potrafi stworzyć
klimatyczne horrory, bardziej tajemnicze niż straszące, ale przede
wszystkim wizualnie dopracowane do perfekcji. I tak trochę też jest z "Crimson Peak. Wzgórze krwi".
Gdy widzimy zwiastun, to opustoszałe zamczysko, te piękne stroje, wiemy już na pewno, że plastycznie będzie świetnie. I jest.
Ciekawe,
że choć duchy atakują nas z ekranu od pierwszych minut filmu, to w
samej historii są raczej pewnym elementem, który ma posuwać opowieść do
przodu, jakby dołożenie do narracji jakiego elementu, który znany jest
jedynie zmarłym. Nie o duchy tu jedynie bowiem chodzi i w finale nie one
będą odgrywać najważniejszą rolę. O
co zatem chodzi? Powiedziałbym, że to raczej melodramat z klimatem
gotyckiego horroru i elementami kryminalnymi. Fabuła kręci się wokół
tajemniczego arystokraty, który przybywszy do Stanów szuka wsparcia
finansowego swojego projektu. Chcąc ratować majątek rodziny, który
topnieje w zastraszającym tempie, wpadł na pomysł, że jeżeli nie
przekona żadnego z bogaczy, ratunkiem może być ślub z córką któregoś z
nich. I tak młoda pisarka Edith Cushing (Mia Wasikowska),
trafia do Anglii, do bardzo dziwnego zamku, w którym mieszka jedynie z
dopiero co zaślubionym mężem i jego siostrą. Dopiero od tego momentu,
gdy przeniesiemy się wraz z bohaterką do wiktoriańskiej posiadłości,
która wygląda jak modelowe miejsce na nasze koszmary, docenimy wizję i
rozmach Del Toro. Te kolory, ten nastrój... Sami musicie zobaczyć skąd
tytułowa nazwa wzgórza krwi.
Nawet nie trzeba wiele duchów i
straszenia, ciarki i tak przechodzą. A że to mało straszne i aż się
prosiło, by nie zdradzać wszystkiego tak szybko, abyśmy czuli niepokój
wraz z Edith? No nie można mieć wszystkiego naraz. W każdym razie ogląda
się sympatycznie, a wizualnie to mistrzostwo świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz