poniedziałek, 18 września 2017

Crimson Peak. Wzgórze krwi, czyli może nie straszy, ale jaki jest piękny!

Guillermo del Toro przyzwyczaił nas już do tego, że jak mało kto potrafi stworzyć klimatyczne horrory, bardziej tajemnicze niż straszące, ale przede wszystkim wizualnie dopracowane do perfekcji. I tak trochę też jest z "Crimson Peak. Wzgórze krwi". 
Gdy widzimy zwiastun, to opustoszałe zamczysko, te piękne stroje, wiemy już na pewno, że plastycznie będzie świetnie. I jest.
Ciekawe, że choć duchy atakują nas z ekranu od pierwszych minut filmu, to w samej historii są raczej pewnym elementem, który ma posuwać opowieść do przodu, jakby dołożenie do narracji jakiego elementu, który znany jest jedynie zmarłym. Nie o duchy tu jedynie bowiem chodzi i w finale nie one będą odgrywać najważniejszą rolę.
 O co zatem chodzi? Powiedziałbym, że to raczej melodramat z klimatem gotyckiego horroru i elementami kryminalnymi. Fabuła kręci się wokół tajemniczego arystokraty, który przybywszy do Stanów szuka wsparcia finansowego swojego projektu. Chcąc ratować majątek rodziny, który topnieje w zastraszającym tempie, wpadł na pomysł, że jeżeli nie przekona żadnego z bogaczy, ratunkiem może być ślub z córką któregoś z nich. I tak młoda pisarka Edith Cushing (Mia Wasikowska), trafia do Anglii, do bardzo dziwnego zamku, w którym mieszka jedynie z dopiero co zaślubionym mężem i jego siostrą. Dopiero od tego momentu, gdy przeniesiemy się wraz z bohaterką do wiktoriańskiej posiadłości, która wygląda jak modelowe miejsce na nasze koszmary, docenimy wizję i rozmach Del Toro. Te kolory, ten nastrój... Sami musicie zobaczyć skąd tytułowa nazwa wzgórza krwi.
Nawet nie trzeba wiele duchów i straszenia, ciarki i tak przechodzą. A że to mało straszne i aż się prosiło, by nie zdradzać wszystkiego tak szybko, abyśmy czuli niepokój wraz z Edith? No nie można mieć wszystkiego naraz. W każdym razie ogląda się sympatycznie, a wizualnie to mistrzostwo świata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz