poniedziałek, 3 listopada 2014

Pociąg do Darjeeling, czyli odrzucić bagaż przeszłości. I cytat.

Wes Anderson ma specyficzne poczucie humoru i mogliśmy się przekonać o tym już nie raz. Dlatego zastanawiam się komu rekomendować ten film. Na pewno nie jest to komedia w trakcie której będziemy ryczeć ze śmiechu, ale myślę, że całkiem sporo osób będzie się przy nim uśmiechać. Absurd niektórych scen i dialogów jest trochę jak z Monty Pythona. Na pewno dla wielu widzów magnesem mogą stać się Indie, ale tu też mogą się zdziwić - film jest pełen kolorów, zapachów i fajnego klimatu, ale nie ma specjalnie czasu by zwracać uwagę na to tło, niewiele z tego zostaje w głowie. Trójka bohaterów i ciekawy sposób na opowiadanie ich historii jest na tyle wciągający i oryginalny, że skupieni jesteśmy przede wszystkim na nich. Zadajemy sobie pytania o ich relacje, o ich przeszłość do której się odwołują, o sens ich wspólnej podróży.


To oni i ich podróż są tu najważniejsi. Czego szukają w trakcie wyprawy przez Indie? Wyciszenia? Zapomnienia? Jakichś odpowiedzi? Najstarszy z nich: Francis (Owen Wilson) zaprasza swoich dwóch młodszych braci (Peter - Adrien Brody i Jack  - Jason Schwartzman) do przygody, której przebiegu sam chyba do końca nie przewidywał. Jego ułożony plan, posypie się już pierwszego dnia od startu. Każdy z nich na swój sposób zmaga się z przeszłością (odejście matki, śmierć ojca), ale i próbuje poukładać swoje obecne życie. Niewiele o sobie wiedzą, ale jednak ta więź braterska jest dość silna i podróż będzie okazją do tego by ją jeszcze bardziej wzmocnić. Cała trójka aktorska fajnie w te role wchodzi. Chwilami kompletnie bezradni, zagubieni, dorośli mężczyźni, którzy w środku są jak mali chłopcy.
Sporo tu słów (i scen) nawiązujących do poszukiwań duchowych, jakiegoś oświecenia, ale trudno je moim zdaniem traktować bardzo serio. Są raczej dość ironicznym spojrzeniem na to jak Amerykanie/Europejczycy próbują wejść w nieznany dla siebie świat medytacji, wierzeń Wschodu - przecież to nie jest jak z wejściem do sklepu, gdzie można to dostać od ręki.
. 
Specyficzne kino drogi. Ogromny plus za klimat, za muzykę i ciekawe zdjęcia. 
Czy to będzie film, który zapamiętam na długo? Pewnie nie, ale mając go na świeżo, myślę o nim bardzo pozytywnie.    



*******************

Książka dziś frunie do nowego właściciela (widzicie, że warto zaglądać do zakładki z konkursami?), a ja się zbieram żeby o niej napisać. Zanim jednak notka, jeden cytat, który tak mnie zachwycił, że aż miałbym ochotę wpisać go sobie jako motto na bloga (i dotyczy to moim zdaniem nie tylko pisania o książkach, ale i o filmach).
Owszem: czasem chciałbym mieć większą wiedzę na jakiś temat, pisać ciekawsze, bardziej analityczne teksty na temat książek, czy filmów, ale z drugiej strony, dobrze mi czasem z tym pisaniem bardziej subiektywnym, emocjonalnym, czuję że to właśnie moje buty i po co mam przymierzać cudze? Mogę się pokłócić z kimś kto powołując się na swojego wykładowcę z literaturoznawstwa nazywa "Mistrza i Małgorzatę" literaturę dla licealistek, mogę też zachwycić się czymś zupełnie na luzie, rozrywkowym i aspiracji do sztuki przez duże S. 
Wolno mi.

Czy istnieje gdzieś czytelnik doskonały, czytelnik wszechogarniający? Czy odczytanie dokonane przez doktor Starkie zawiera w sobie wszystkie reakcje, jakie ja miałem, czytając Panią Bovary, oraz całe mnóstwo innych, tak że moje odczytanie staje się w pewnym sensie bezcelowe?
No cóż, mam nadzieję, że nie. Moje odczytanie może się wydać bezsensowne z punktu widzenia historii krytyki literackiej, ale nie jest bez sensu, gdy oceniamy je w kategoriach przyjemności. Nie potrafię dowieść, że przeciętny człowiek czerpie z czytania więcej przyjemności niż zawodowy krytyk; ale mogę wyjawić, jaką mamy nad tymi ostatnimi przewagę: możemy zapominać. Na doktor Starkie i jej kolegach po fachu ciąży przekleństwo pamiętania; książki, które czytają i o których piszą, nie mogą nigdy ulotnić się z ich pamięci. Stają się członkami rodziny. Może stąd właśnie bierze się ten typowy dla niektórych krytyków protekcjonalny sposób mówienia o przedmiocie swoich badań. Postępują tak, jakby Flaubert albo Milton, albo Wordsworth był jakąś starą nudną ciotką w fotelu na biegunach, którą czuć stęchłym pudrem, która interesuje się tylko przeszłością od wielu lat nie powiedziała nic nowego. Oczywiście, dom należy do niej iw wszyscy mieszkają tu za darmo, ale i tak, cóż... już... najwyższy czas?
Natomiast pospolity, ale żarliwy czytelnik ma prawo zapomnieć, może sobie odejść, może zdradzić z innymi pisarzami, wrócić i raz jeszcze wpaść w zachwyt. Domowa powszedniość nie wyciska piętna na wzajemnych kontaktach. Mogą być sporadyczne, ale gdy już do nich dochodzi, to są intensywne. Nie ma w nich zapiekłości, jaką wyzwala nuda codziennego obcowania...

Julian Barnes - Papuga Flauberta

10 komentarzy:

  1. Coś się chyba jednak Barnesowi pomyliło. Nie wiem jak to tam jest z krytykami literackimi i czy "Flaubert albo Milton, albo Wordsworth" jest dla nich nudną starą ciotką, za to na pewno ci trzej panowie zajeżdżają "stęchłym pudrem" dla "pospolitych" czytelników, o ile ci w ogóle wiedzą o ich istnieniu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ej, no bez przesady. Panią Bovary przeczytałem naprawdę ze sporą przyjemnością (fakt, że jako lekturę na DKK, mi pewnie długo nie przyszło by to do głowy). Zresztą coraz częściej mam ochotę na powrót do klasyki, odkrywanie tego na nowo. Sam nie wiem skąd mi się to bierze, może za często zaglądam do Galerii Kongo?

      Usuń
    2. Dwie uwagi uściślające :-) pierwsza: od kiedy to jesteś pospolitym czytelnikiem? i druga: a jak tam z Miltonem i Wordsworthem? - u mnie przyznaję, słabiutko :-)

      Usuń
    3. u mnie też, ale wszystko przed nami, czyż nie? W końcu Barnes siedzi w literaturze, którą zna, a my możemy sobie wstawić w to miejsce np. Prusa (zachwyt Lalką trwa), wielkich Rosjan (wciąż mój wyrzut sumienia, za mało czytam). A czytałeś Rolland Romain - Colas Breugnon?

      Usuń
    4. Nie idźmy na łatwiznę - on jednak mówił o pospolitych czytelnikach, no i nie mówmy o Colas Breugnon (czytałem tak dawno, że nic nie pamiętam oprócz tego, że niezbyt mi się podobał) tylko od razu o Janie Krzysztofie.

      Usuń
    5. no toś mnie zagiął, bo na to się jeszcze nie porwałem... A Colas mi się podobał. Jak widać gusta mogą być różne i dlatego warto rozmawiać o odczuciach, przemyśleniach, a nie jedynie szufladkować ocenami i kategoriami...

      Usuń
    6. Nie wiem, co dzisiaj bym powiedział na temat Colas - czytałem go w szkole a od tego czasu wielokrotnie rewidowałem swoje ówczesne opinie :-). Co do Jana Krzysztofa - ja, owszem, porwałem się ale nic z tego nie wynikło :-)

      Usuń
  2. No to teraz piszesz o "Papudze...". Akurat teraz! ;)
    Tak na marginesie - " Colas Breugnon" to długo była moja ulubiona książka i czasem sobie nuciłam pod nosem "Jest to radość, wierzcie mi. Być wieśniakiem z Clemency!" (czy jak to tam szło...) :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czasem są takie tytuły, które przypasują zadziwiająco :) A z Papugą - no co ja na to poradzę, że miałem tylko jeden egz? Chciałbym sprawiać przyjemność wszystkim ale się tak nie da...

      Usuń
  3. This is not parrot! This is EX parrot! ;)

    OdpowiedzUsuń