Do tytułów oscarowych pewnych jeszcze wrócę, na swoją kolej czeka też The last showgirl, który niedługo na naszych ekranach, dziś jednak coś bardzo pasującego do moich zapowiedzi, że we wtorki będzie coś dla wytrawnych kinomaniaków. Symfonia... to seans cholernie ciekawy, ale na pewno warto ostrzec wszystkich, że też bardzo dołujący. I nie chodzi jedynie o poruszany temat odchodzenia, ale też dziwny chłód jaki temu towarzyszy.
Czy jeżeli prosi cię przyjaciel, byś towarzyszył mu przy samobójstwie, to spełniasz jego prośbę czy jednak za wszelką cenę chcesz go od tego odwieźć? A czy jeżeli odchodzi ktoś z rodziców, to czy nie starasz się choć trochę spędzić przy nim czasu, by nie umierał w samotności?
Tu prawie każdy jest sam.
I można powiedzieć - na własne życzenie. Skoro nie zbudowałeś dobrych relacji, to nie dziw się, że ludzie nie chcą być blisko ciebie. Nawet gdy za wszelką cenę próbujesz dystans skrócić. Nie jest przyjemnie obserwować nam te scenki z życia i nie tylko dlatego, że nie bardzo jesteśmy w stanie polubić te postacie. Raczej poraża nas ta pustka, która jest w ich życiu. Nawet gdy starają się to czymś wypełnić (np. ojcostwem).
Po kolei towarzyszymy kilku osobom i z ich perspektywy oglądamy pewien fragment ich życia. Brat. Siostra. Ich ojciec. I matka. Wokół nich jeszcze garstka osób. Dużo milczenia. I prawie trzygodzinny seans, który byłby świetnym materiałem do analizy dla psychologów i terapeutów. Podobno reżyserujący ten obraz Matthias Glasner potraktował go trochę jako autoterapię. Miejmy nadzieję że coś dzięki temu osiągnął. Może dla kogoś z widzów to też będzie jakoś pomocne - może do przepracowania pewnych toksycznych relacji, poszukania uzdrowienia... Oby. Dla mnie było to mocno dołujące przeżycie.
Jako całość, cholernie wyczerpujące, choć fragmenty powiedziałbym mają dziwny urok. I mimo chłodu, również tęsknotę i poczucie żalu, że nie potrafi się inaczej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz