środa, 5 czerwca 2024

Gdy pierwszy tytuł narobi ci smaku, czyli Blizna i Rok szarańczy

W kąciku kryminalnym na środę dziś aż dwa tytuły. I nie ukrywam, że tytuł notki mógłby trochę już Wam zdradzić o tym jaki będzie ton dzisiejszego wpisu. Gdy przeczytasz jakiś tytuł autora i mocno ci podejdzie, narobi smaku, sięgasz po kolejny, a tu...


...srogie rozczarowanie. No i co zrobisz, jak nic nie zrobisz. Nie zawsze pomysłów wystarczy na kilka dobrych książek albo wydaje ci się że masz świetny pomysł, ale on jest kompletnie od czapy. Albo jeszcze inaczej - ciągniesz cykl na siłę, rozciągając go w nieskończoność na różne strony, czyniąc nie tylko przewidywalnym, ale i nudnym.

 

Po Czerwonej królowej, byłem bardzo na tak. Przy lekturze Blizny, najpierw przychodzi rozczarowanie: zaraz, to kompletnie inne postacie, jaki cykl? Potem starasz się jeszcze w miarę dać się porwać fabule, mimo wszystko jednak stwierdzasz, że do tej dziwnej mieszanki intrygi, humoru, tajemnicy jak w pierwszej książce, to jest baaardzo daleko.

Blizna to opowieść o facecie, który próbuje znaleźć sponsora dla swojej aplikacji, mającej zrewolucjonizować zakupy w sieci. Młody, inteligentny, z nadzieją na ogromne pieniądze, ale ma jeden feler. Jak to mówią: nie ma śmiałości do kobiet i szuka ich poprzez Internet. I nie ma niby nic w tym złego, ale gdy jest się bogatym, można na tych relacjach bardzo się przejechać. Irina z Ukrainy, okazuje się skrywać tajemnice, które ściągną na Simona masę problemów. Krok po kroku autor odsłania przed nami przeszłość, doprowadza nas do rozwiązania zagadki, niestety tym razem mam wrażenie, że zbyt szybko odsłania karty, praktycznie można dość szybko powiązać sobie różne fakty i traci się w ten sposób większość zainteresowania. To opowieść o tym jak różne doświadczenia i rany, czynią mogą cię zabić albo uczynić silniejszym...
Niby więc czyta się dość lekko, jest tu nawet ciekawa historia o zemście i sile uczuć, na pewno jednak nie wciąga tak jak pierwsza część cyklu. Szkoda.
 

Drugi tytuł, dużo świeższy, chyba rozczarował mnie jeszcze bardziej. I nie chodzi nawet o styl, bo ten mocno przypomina świetnego Pielgrzyma, którego tak niedawno skończyłem z zachwytem. Nie mogę po prostu darować autorowi, że zamiast trzymać się jakoś tego w czym jest dobry, czyli pisania sensacyjno-szpiegowskiej, rozbudowanej intrygi, pojedynku dwóch samotników, nagle odpalił mu się jakiś tryb S-F i odleciał kompletnie. Pal licho podróż w czasie i katastroficzne, post-apokaliptyczne wizje, choć trudno tu o logikę i jakieś sensowne wyjaśnienia, ale już pomysł na finał, czyli próbę odwrócenia biegu wydarzeń jest kompletnie absurdalny.



I pozostaje niesmak, że można było zepsuć tak dobrą historię, bo mniej więcej 75% jest na poziomie równie niezłym jak i poprzednia powieść. Terry Hayes fajnie prowadzi swoich bohaterów, pokazuje ich kolejne kroki, decyzje. Ba, nawet wielu postaciom pobocznym poświęca spore fragmenty opowieści, żeby nie byli dla nas anonimowi. I nie przeszkadza nam to, że przez to powieść rozciąga się do sporych rozmiarów, że można by było szybciej, konkretniej. Jest właśnie w sam raz. Zdążymy polubić głównego bohatera, chyba trochę bardziej przypominającego szpiegów z naszych wyobrażeń, raczej przeszkolonego do walki, do tego by przetrwać i zabijać, a nie do rozwiązywania zagadek (w tym pomagają mu inni). A potem taki zonk. No nie mogę darować...

Thriller, wojna z terroryzmem, ponura wizja ataku na USA, ale Hayes funduje nam w końcówce głupotki na poziomie dużo niższym niż wczesne Bondy i psuje całą zabawę :(

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz