niedziela, 21 maja 2017

W kryminale liczy się nie tylko zbrodnia, czyli Midnight Sun i W pułapce

Kontynuujmy notki kryminalne. Dziś dwa seriale, a kolejne przecież w oglądaniu. Jeden ze Szwecji, drugi z Islandii, a oba wciągają nawet nie tyle samą fabułą, co scenerią w jakiej się rozgrywają. No po prostu palce lizać. Jeżeli ktoś potrafi dobrze wykorzystać atmosferę miejsca, pokazać specyfikę społeczności i czasem egzotyczne dla nas warunki życia, potem nie trzeba dużo wysiłku, żeby zainteresować widzi. 
W Midnight Sun co prawda mamy więcej niż jednego trupa, więc tempo cały czas rośnie, ale bywa, że wystarczy do prowadzenia intrygującego śledztwa jedna zbrodnia, wypadek, zaginięcie...
Szwedzi umiejscowili akcję w Laponii i naprawdę można zakochać się w tych krajobrazach. Wszystko w pełnym słońcu, które świeci nawet w nocy, bez śniegu, jaki zwykle kojarzy nam się z odległą północą, wcale też nie mamy do czynienia z jakimś pustkowiem, bo duża cześć wydarzeń dzieje się w sporym miasteczku, w którym funkcjonuje też wielka kopalnia.
Lapończycy wciąż traktowani jako ludzie gorszej kategorii, mniejsze i większe kłamstwa ukrywane przez mieszkańców Kiruny i kolejne ponumerowane ofiary, które znajdowane są przez policję, wcześniej dręczone, a ich ciała sprawca najwyraźniej stara się upozować tak, by przekazać jakąś wiadomość. To nie będzie proste śledztwo, zwłaszcza, że doświadczony prokurator gnie prawie na początku serialu, zostawiając wszystko na głowie francuskiej policjantce (pierwsza ofiara pochodziła z Francji) i prokuratorowi, który dotąd przez wszystkich postrzegany był jako nieudacznik. 
Może trochę dziwić fakt, że dopiero pod koniec serialu twórcy dociskają pedał gazu, a wcześniej wciąż raczą nas zagadkami, mistycyzmem i jakimiś dziwnymi retrospekcjami (tak jakby wszystkie miały się łączyć), ale choćby dla tych widoków warto zobaczyć. Laponia okazała się po prostu pięknym miejscem do tego, prowadzić śledztwo. 
Łba nie urywa, ale ogląda się sympatycznie. Okazuje się, że by wprowadzić widza w stan niepokoju, nie musimy sięgać po mrok - wystarczy nie zachodzące słońce.

W pułapce podobało mi się dużo bardziej, choć na dobrą metę fabuła też jest dość schematyczna: trup, małe miasteczko (tym razem odcięte od świata przez lawinę), nieliczni policjanci i masa sekretów, które skrywa prawie każdy. Posterunek tego sennego, portowego miasteczka to tylko trzy osoby i zwykle zajmują się jakimiś drobnymi sprawami dotyczącymi porządku. W przypadku morderstwa powinna przyjechać ekipa ze stolicy, ale na to warunki nie pozwalają, a wokół zaczynają się dziać coraz dziwniejsze rzeczy. Duński prom wraz ze wszystkimi pasażerami trzeba zatrzymać aż do rozwiązania sprawy, ale przecież zaopiekowanie się taką rzeszą ludzi nie jest wcale proste.  



Islandia tym razem pokazuje swoją bardziej surową, zimową odsłonę i trzeba przyznać, że te krajobrazy aż zapierają dech. Jest klaustrofobicznie, zimno, a w dodatku te ich chłodne charaktery. Twardzi, milczący, nie okazujący emocji... Nawet sami policjanci prowadzący śledztwo nie są ani orłami, ani też świętymi. 


Chyba podoba mi się to bardziej niż klimatyczne Fortitude, a podobieństw między nimi trochę jest - nawet przekręt lokalnych bonzów z inwestycjami zbliżony. 
Do końca zostały mi tylko trzy odcinki i liczę na to, że finał mnie nie zawiedzie.

Najdroższa produkcja filmowa w historii Islandzkiej telewizji naprawdę warta jest uwagi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz