"Nasza klasa" według tekstu Tadeusza Słobodzianka i w reżyserii Ondreja Spisaka, to spektakl, o którym by można pisać długie elaboraty i pewnie i tak wszystkiego by się powiedziało. Bo to nie jest kwestia jedynie rozważania tego dramatu od strony fabuły, kolejnych scen, ich interpretacji, rozkładania ciężaru win, wskazywania na przesłanie. To sztuka, która strasznie intensywnie oddziałuje na nasze emocje. Dosłownie usztywnia nas, ściska za gardło, sprawia, że chłoniemy kolejne sceny, nawet jeżeli mamy wewnętrzny sprzeciw, by dalej to oglądać. A potem długo milczymy. Bo trudno powiedzieć cokolwiek. Wszystko brzmi jakoś banalnie.
Nie chodzi o to, że to jest tak mocne. Niejednokrotnie teatry próbują fundować nam mocniejsze historie. Ba! Czasem nawet je pokazują. Ale tu się to wszystko przeżywa.
Może dlatego, że to tak proste, jest zarazem tak łatwe do tego, by wejść w tę opowieść. Uniwersalną, a zarazem, przecież opowiadającą o bardzo indywidualnych losach.
Dużo napisał o tym spektaklu Włodek (Chochlik Kulturalny), który już od dawna namawiał mnie do wybrania się do Teatru Dramatycznego (scena na Woli). Nie wiem czy podobnie jak on, potrafiłbym to obejrzeć więcej niż raz, ale ten jeden raz, uważam, że każdy powinien obowiązkowo. Tu już nawet nie chodzi o to, by kogoś przekonać, by w różnych dyskusjach na temat naszej historii zajmował inne stanowisko. Raczej o to, by rozumiał, że tu nawet nie chodzi o liczby, a o ludzi. Kolegów, sąsiadów, może nawet krewnych (jak to bywało również na Wołyniu, ale potem i np. w byłej Jugosławii). Bo choć nasza klasa jest o stosunkach polsko-żydowskich, to przecież podobne historie można opowiadać o innych granicach, innych miasteczkach. Mam nadzieję, że ten uniwersalny aspekt historii rozumiany jest za granicą, gdzie "Nasza klasa" jest pokazywana na wielu scenach. Bo to nie tylko sztuka o złych Polakach. Na tym miejscu może być Francuz, Węgier, Niemiec...
Co wielka historia, presja, zazdrość, animozje, chciwość mogą zdziałać w sercach i głowach dawnych przyjaciół. Właśnie o tym jest ta sztuka.
Co wielka historia, presja, zazdrość, animozje, chciwość mogą zdziałać w sercach i głowach dawnych przyjaciół. Właśnie o tym jest ta sztuka.
I choć można zadawać pytania, czemu z tej grupki to właśnie Polacy są pokazani w tym gorszym świetle, to przecież z demonami musiał poradzić sobie każdy z nich. Nawet ten, który wyjechał do Stanów jeszcze przed wojną, nie jest od nich wolny. Przecież byli przyjaciółmi z jednej klasy, razem się bawili... Jak pojąć to wszystko co się z nimi zadziało?
Zbrodnia. Wina. Próby zapomnienia... A duchy nigdy nie dadzą o sobie zapomnieć. To taka prawda, którą nawet Twoje własne dzieci mogą ci kiedyś przypomnieć.
W którymś momencie padają słowa: czyja to prawda, komu potrzebna? I choćby po to, by samemu sobie na to pytanie odpowiedzieć, warto "Naszą klasę" zobaczyć. Nikt ci nie robi wykładu, nie oskarża. A jednocześnie sam widzisz, że to prawda, którą trzeba przypominać. Podobnie jak tę o Wołyniu. Nie można być wybiórczym i przyjmować tylko tego co dla nas wygodne i przyjemne. Dopiero prawda i spotkanie z nią, daje szansę na pojednanie, wybaczenie.
Kurcze. I jak to jest zagrane. Pomysł. Prosta scenografia (te ławki)... Ale przede wszystkim aktorzy. Role, kreacje... to jakoś zbyt małe słowa, dla tego co widzimy, co przeżywamy. W tym spektaklu ma się wrażenie, że oni naprawdę stają się na te kilka godzin Dorą, Zochą, Rachelką, Jakubem, Ryśkiem, Menachemem, Zygmuntem, Heńkiem, Władkiem i Abramem.
Spektakl z tych, które można by nazwać wybitnymi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz