Pora na hity tej wiosny, czyli House of Cards i Grę o tron, ale ponieważ o poprzednich sezonach już pisałem, a nie mam zwyczaju pisać o każdym sezonie osobno, dziś notka podsumowująca ostatnie miesiące i tygodnie, a więc kolejny trzypak. Dla każdego coś miłego.
Zacznijmy od czegoś strasznego (przynajmniej w założeniu takim miało być) i Guillermo del Toro, który maczał palce w tym serialu. Wirus jak dla mnie zaczął się świetnie. Może i trochę dłużyzn, ale za to fajny klimat i z dużym zainteresowaniem czekałem na ciąg dalszy.
Ni to horror, ni to Sci-Fi, mieszanka w każdym razie nie przeciętna.
Mamy lotnisko, na którym wylądował samolot z martwymi pasażerami i załogą, tajemniczy ładunek, podejrzenie jakiegoś wirusa, a gdy okazuje się, że cześć ofiar nagle ożywa, nasze zainteresowanie już zostało pobudzone.
Całą sprawę ma wyjaśnić spec od chorób zakaźnych, który z grupą przyjaciół przybywa na lotnisko. Jego starania jednak dość skutecznie blokuje ktoś bardzo bogaty i wpływowy - za wszelką cenę chce zatuszować całą sprawę i przejąć ładunek jaki przewoził samolot. Tym czymś jest wielka, rzeźbiona trumna...
Wszystko fajnie, ale potem mam wrażenie, że wraz z przyspieszaniem akcji, ujawnianiem wszystkich szczegółów, zamiast ciekawej, robi się coraz nudniej. Chyba liczyłem na coś więcej niż jakieś zombie latające po mieście i wypruwające flaki wszystkim napotkanym (oczywiście dziwnie bezradne są one wobec bohaterów). Mimo kilku ciekawych pomysłów, odwołania do wątków historycznych, w tym do II Wojny Światowej, cały klimat i tajemniczość dla mnie prysły, a pozostało ganianie i rozwalanie kolejnych chodzących truposzy. Wampiry tu bardziej przypominają ludzi, w których siedzi jakiś obcy, zmieniając ich ciało niczym pasożyt i błyskawicznie zarażając kolejne osoby. Krzyż, światło, kołek, srebro i woda święcona okazują się wciąż najskuteczniejsze, tyle że trzeba jakoś sobie ułatwić ich użytkowanie (karabin, halogeny itp.).
Ja po pierwszym sezonie odpuszczam, szkoda czasu na takie bzdety.
Za to "Masters of sex" pokochałem prawie od razu i nie mam zamiaru tracić go z oczu. Dobrze zagrany (m.in. Michael Sheen i świata Lizzy Caplan), chwilami zabawny, ale przede wszystkim wspaniale pomyślana historia, po prostu brawa za scenariusz!
Mocno przypominał mi Mad Men (i może dlatego wzbudził równie pozytywne emocje), czyli śledzimy losy bohaterów, ich pracę, życie prywatne i poszczególne wątki, lecz jeszcze większą frajdę mamy z tego jak wspaniale oddano klimat lat 50, 60 i zmian obyczajowych w Ameryce.
Twórcy serialu inspirowali się biografią pt. „Masters of Sex: The Life and Times of Wliiam Masters and Virginia Johnson” Thomasa Maiera - uznanego położnika, ginekologa, który postanowił zacząć badania nad ludzką seksualnością i dzięki swojej asystentce, która z czasem stała się po prostu współpracownicą zaczął w tajemnicy taki projekt realizować. Tak, tak nie płodność, ale właśnie seksualność, trochę nawet rozpatrywana w oderwaniu od płodności. Oboje staną się początkiem rewolucji obyczajowej.
Orgazm, wzwód, satysfakcja, masturbacja, łechtaczka, stosunek płciowy po raz pierwszy miały być objęte tematem pracy naukowej. Jak reaguje nasz organizm i mózg w trakcie zbliżenia? Wyzwanie podwójne - nie tylko trzeba znaleźć ochotników do analiz, ale i znaleźć jakąś metodę na porównywanie, opisywanie, analizowanie wszystkich przypadków. Jeszcze gorsze i trudniejsze jest zmierzenie się z obyczajowością tamtych czasów, oporami (nie tylko środowisk naukowych), by w ogóle głośno rozmawiać na temat seksu. Nawet sam pan doktor wobec swojej małżonki wydaje się strasznie pruderyjny i wręcz oziębły. Czy da się oddzielać fizjologię od uczuć i jak to wpłynie na samych bohaterów - tego możecie się pewnie domyślić.
Dodajmy do tego budzącą się potrzebę kobiet, by nie chować się wciąż za plecami mężczyzn, by nie sprowadzono ich jedynie do roli kur domowych, ciekawie poprowadzone wątki męsko-damskie i oto mamy serial, w którym wypatrujemy kolejnych odcinków z napięciem równym najlepszym kryminałom czy thrillerom. Bez szokowania, epatowania golizną, a jednocześnie jednak z odrobiną intrygowania i podniecania widza (albo jak ktoś woli zawstydzania).
I wreszcie coś co tygrysy uwielbiają, czyli rzecz kryminalna. Fortitude nie tylko jednak stara się o to by wszystko działo się w dość oryginalnej scenerii i klimacie, ale i trochę wychodzi poza konwencję, co i rusz wprowadzając jakieś tropy wskazujące, że serial może zboczyć w stronę Sci-Fi, czy jakiegoś medycznego thrillera.
Odizolowane miasteczko, lodowiec, arktyczny klimat i niewielkie miasteczko. To punkt wyjścia, w którym pojawia się trup. Aby wyjaśnić śmierć naukowca do Fortitude przybywa z Londynu policjant, który rozpoczyna własne śledztwo. Nikt mu nie chce specjalnie pomagać, ludzie są zamknięci i wydaje się, że prawie każdy próbuje coś ukryć, a w dodatku wokół dzieje się coraz więcej dziwnych rzeczy. Pani burmistrz ma rację - pora powiększyć kostnicę.
Długo kompletnie nie można się połapać w jakim kierunku pójdzie śledztwo. Domyślamy się tajemniczego zagrożenia ze strony cielska mamuta, które rozkłada się gdzieś na peryferiach miasteczka, ale jak to połączyć z napadami brutalnego szału, które dopadają kolejne osoby? Jest dziwnie, ale to nawet rozbudza ciekawość.
Nastrój i tajemnica - za to ode mnie na pewno spore plusy. Spora zasługa w tym zdjęć, muzyki, ale i miejsca w jakim się rozgrywa - sprzyja ono atmosferze niepokoju i zagrożenia. Aktorsko też jest nieźle! I nawet finałowe dwa odcinki mnie nie rozczarowały. Nie jest to rzecz do której bym wracał, ale obejrzałem z przyjemnością.
"Master of sex" było rewelacyjne, opowiedziane z lekkością, pełen drobnych psychologicznych smaczków, i podchodzący do tematu który łatwo ośmieszyć - z wielkim smakiem i wyczuciem. Do tego cudownie zagrane (Lizzy, ach, Lizzy! ;) ale Sheen też kapitalny w każdej sekundzie). Moja ulubiona postać drugiego planu to nieśmiały kinooperator, ale najbardfziej tragiczna w tym wszystkim postać to wstrząsająco zagrana żona rektora. Do tego serial autentycznie interesujący pod kątem pionierskich naonczas badań Mastersa, prawie jak film o odkrywcach nieznanych lądów. No cud-miód po prostu w każdym calu.
OdpowiedzUsuńnic dodać nic ująć!
Usuń