piątek, 5 maja 2017

Clashes - Monika Brodka, czyli z jakiego to filmu

Po Fryderykach jeszcze bardziej stwierdzam, że jestem nie na czasie i nie znam ostatnich produkcji, nawet jeżeli nagrali je artyści, których lubię. Trzeba nadrabiać. A może i uda się w tym roku załapać na Męskie Granie gdzieś w Polsce? Skubani zwykle mają dobrą rękę, wybierając to co najbardziej interesujące z naszej sceny muzycznej. Oczywiście jeżeli mówimy o wykonawcach gdzieś ze środka głównego nurtu. W tym roku pewnie trafi na ich sceny Monika Brodka. Ta dziewczyna odważnie eksperymentuje nie tylko ze swoim wizerunkiem, ale i muzycznie potrafi zaskoczyć, otwierając się na pomysły producentów, czy muzyków, z którymi współpracuje. I dobrze na tym wychodzi.
Słuchając jej najnowszego albumu zachodzę w głowę do jakiego filmu można by to podłożyć jako ścieżkę dźwiękową - do Finchera pewnie nie, ale do Lyncha? Oooo jak najbardziej. Może nawet nie sam głos, bo ten jest jakby z innej bajki, eteryczny, ale ta muza - normalnie do jakiegoś horroru by się to nadawało. Takiego oldschoolowego, w klimatach retro albo wiążącego różne epoki jak Knick.
Już nie jest tanecznie, miksowo, elektronicznie, ale poszukiwania Brodki poszły w stronę czegoś z lat 60, psychodelicznych eksperymentów, jednocześnie nadal jednak to są (choć to dziwne) piosenki, zachowujące jakąś melodię, mające szansę na to żeby wpadać w ucho. Ten głos, niby od niechcenia, ale z pogłosem, nakładający się na chórki, chwilami wchodzący w silniejsze tony... O rany, smakowite to. Chyba najbardziej kojarzy mi się to z 4AD, ale słychać tu i Cave'a, może Kate Bush - to przynajmniej moje skojarzenia faceta po 40, który najlepiej pamięta i uwielbia rzeczy ze swojej młodości. Jak na Polskę, to płyta zaskakująca i świeża. Jeżeli próbujemy zestawiać ją z tym co nagrywa się na świecie, już trochę ta oryginalność blaknie. Ale jeżeli dzięki tym nagraniom artystka ma szansę się wypromować tam, uzyskać trochę sił i pomysłów spoza naszego podwórka, to mogę tylko trzymać kciuki.    
I chyba bardziej przekonuje mnie w wersji "udziwnionej" z tej płyty, niż w tej radosno-rozśpiewanej jak z "Up in the hill", czy rozkrzyczanej jak w "My name is youth". Końcowe trzy numery to już jazda bez trzymanki, ale i tak będę tej płyty słuchał z przyjemnością. Ulubiony? Chyba 
"Can't Wait For War". Ale i "Holy Holes" niezły. Mam wrażenie jednak, że to płyta z tych, których warto słuchać w całości, w takiej kolejności jak to zaplanowali jej twórcy. Wtedy jeszcze bardziej łapiemy ten dziwny klimat. 
Zasłużone brawa i nagrody.

1 komentarz:

  1. Z ostatnim zdaniem zgadzam się w stu procentach! Płytę posiadam i uwielbiam, bo dzięki niej totalnie odpływam od nudnej codzienności :-)

    OdpowiedzUsuń