poniedziałek, 22 maja 2017

1976: A space Odyssey - Zbigniew Wodecki, Mitch&Mitch, czyli będziemy wracać


A niech mnie. Na profilu Notatnika na FB coraz częściej wspominam ze smutkiem kogoś z wielkich artystów, którzy odchodzą. I słowo: wielki nie jest tu dla mnie przesadą, choć to raczej artysta, którego lubili moi rodzice. Fakt, że słucham trochę innej muzyki, nie znaczy, że nie szanuję gościa, który od tylu lat był na scenie, komponował fajne rzeczy, nie znam jego nagrań. Przejrzałem swoją półkę i nie znalazłem tam jego nagrań (w sumie zaskoczony nie byłem), choć pewnie jakieś pojedyncze znalazłbym na kolekcji nagrań trójkowych. Pomyślałem jednak, że notka wspomnieniowa pojawi się na blogu i poświęcę ją płycie, która ukazała się wcale nie tak dawno. Dla wielu osób to było odkrycie kompozycji i talentu Zbigniewa Wodeckiego jakby na nowo. Trochę już zapomniany, nagle stał się gwiazdą również dla młodych. Dlaczego? Przecież nie chodziło w tym projekcie o jakieś remiksowanie, uwspółcześnianie, dawnych nagrań (sprzed 40 lat!), to jest zagrane prawie tak jak wtedy, brzmi oldschoolowo, ale też dzięki temu jeszcze bardziej docenia się te melodie, bogactwo tych aranżacji. Młodzi muzycy bawią się tym, ale i podchodzą z jakimś respektem do tych utworów, wkładają w to całe serce.


No kto by się spodziewał, że w roku 2016 przebojem koncertowym będzie oglądanie faceta śpiewającego, grającego na skrzypcach (i trąbce zdaje się), z towarzyszeniem olbrzymiej orkiestry i chóru. I to dla pokolenia ludzi dużo młodszych ode mnie. Ta płyta to rzeczywiście fenomen, ale nie byłoby jej sukcesu, gdyby nie postać Wodeckiego, który nie stworzył z tego jakiegoś swojego recitalu, chałtury (jak czasem mam wrażenie, że od lat robi Maryla), ale jakby zupełnie od nowa podszedł do tego materiału, wcale nie pchając się na pierwszy plan (a i tak na nim jest).
Ileż w tym luzu, ile w tych pięknych melodiach uroku. Po prostu posłuchajcie tej płyty - najlepiej w całości (czy muszę mówić gdzie - ja odpaliłem po prostu deezer).
Och, buja się i raduje serducho przy tych kawałkach i jednocześnie łezka się w oku kręci, że nie ma Go już wśród nas. Ale mimo, że kiedyś myślałem o takiej muzie trochę z zażenowaniem, że to obciach tego słuchać, dziś doceniam i będę wracał. Pewnie nie tylko do tej płyty, choć mam wrażenie, że tu brzmi ona jakoś wyjątkowo dobrze, że została bardziej rozbudowana. 


3 komentarze:

  1. Muszę przesłuchać tę płytę. A sama wiadomość... Smutna, bardzo.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też z przyjemnością słucham tej płyty, zresztą żona lubi takie klimaty i to ona przytargała do domu. Ale zauważyłem po sobie, że o ile jeszcze 10-20 lat temu wzruszyłbym ramionami, to z kolejnymi latami sięgam do coraz starszych nagrań. 20 lat temu zasłuchiwałem się w artrocku i pogrobowcach Pink Floyd - dziś sięgam chyba tylko po Porcupine Tree i to rzadko - za to w ostatnich latach odkrywam lekceważone kiedyś brzmienie Motown (Marvin Gaye!), jakieś archiwalia country i bluegrass, albo Louis Armstrong, Diana Ross - no słowem takie klimaty które ja przynajmniej uznawałem jeszcze kilkanaście lat temu za kompletnie archaiczne, nieciekawe. Albo właśnie Wodecki - kiedyś to była "muzyka rodziców" - a dziś, parafrazując reklamę, dziś sam jestem rodzicem no i to właśnie ta zmiana ;)

    OdpowiedzUsuń