Gdyby oglądać ten obraz pobieżnie, to pewnie też by znudził, zostały by w głowie niesamowite zdjęcia budynków w skałach, ta surowa sceneria zimowa. Kurort? Miejsce prawie odcięte od świata, gdzie można w ciszy medytować. To właśnie tu, w centralnej Anatolii, w górach Kapadocji, niewielki hotel prowadzi emerytowany aktor Aydin. Poważany przez okolicznych mieszkańców, sam traktując ich z wyższością, siedzi nad swoim najważniejszym dziełem: historią teatru tureckiego. Mistrza trzeba szanować, nie przeszkadzać mu, doceniać na każdym kroku, bo nie daj Boże się obrazi i wyjedzie do stolicy.
Aydin sprawia wrażenie strasznie samolubnego, pysznego, trudnego we współżyciu megalomana. Ale im dłużej się przyglądamy jego egzystencji, tym bardziej nam go jest szkoda, bo widzimy jego ogromną samotność. To z niej wypływają tak zmienne nastroje okazywane młodziutkiej żonie, konflikty z siostrą, czy z najemcami, którzy jego zdaniem nie są zbyt pokorni, brak empatii. W jego ustach wciąż są wielkie słowa o moralności, potrzebie pomagania, ale sam potrafi raczej jedynie ranić. Lubi myśleć i jeszcze bardziej lubi mniemać, że to jego myślenie ma jakąś wyjątkową wartość. A prawdziwe życie? Zdaje się mało go interesować...
Spodziewamy się, że coś się wydarzy, że konflikt musi wybuchnąć, ale to nie o to chodzi reżyserowi. Dla niego najciekawsze zdaje się jest pokazanie tego całego piekła myśli, przypuszczeń, żali, które kotłują się w głowach. Jak bardzo one na nas wpływają?
Kto ma ochotę doszukiwać się nawiązań do Czechowa, Dostojewskiego, szukać kluczy tej opowieści. Proszę bardzo - ponad trzy godziny surowej opowieści w równie surowej scenerii.
Ja chyba wolę Farhadiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz