Znowu zaczynam oglądać trochę więcej, chyba kryzys z brakiem czasu na razie już za mną. Zabieram się więc za odgruzowanie szkiców notek. Na początek Woody Allen. Ja mam słabość do tego faceta. Nawet jeżeli nie zgadzam się na nazywanie jego ostatnich filmów komediami, nie śmieję się na nich w głos, to i tak lubię je za tą dziwną ironię, za talent do opowiadania o sprawach męsko damskich ze zgryźliwością, ale jednocześnie z odrobiną romantyzmu. On śmieje się z naszych złudzeń, marzeń o szczęśliwej miłości, ale i często kończy swoje filmy mrugnięciem oka, jakby mówił: czymże jednak byłoby życie bez takich złudzeń i marzeń...
O najnowszym filmie Allena napisano już sporo i choć trochę mnie dziwią zachwyty i nazywanie tej urokliwej ramotki czymś świeżym, zaskakującym, to wcale nie żałuję seansu i wszystkich tych, którzy wiedzą czego po tym reżyserze się spodziewać, zachęcam, żeby do kina się wybrali. Obsada może i ciekawsza w tle, a nie na pierwszym planie, ale u Allena raczej liczą się dialogi - to w nich leży większość uroku jego filmów.
Tym razem mamy klimat lat 30 i fabrykę snów. No właśnie: jakaś moda nastąpiła na odkrywanie niesamowitej atmosfery jaka wtedy towarzyszyła tworzeniu filmów - po braciach Cohenach, teraz pora na Allena. W odróżnieniu od "Ave Cezar" nie wchodzi on zbyt często na plan, a raczej próbuje pokazać całe to szaleństwo trochę z boku. Jego jak zwykle najbardziej interesują uczucia, najczęściej mało szczęśliwie ulokowane. Gdy romans, jakaś przygoda, zamiast zakończyć się spokojnym rozstaniem, siedzi głęboko w obojgu i sprawia, że wciąż wracają do tego co było, męcząc się jednak, bo mają świadomość, że budowanie czegoś na stałe nie będzie im dane... Czy da się zapomnieć?
Niby banalna historia romansu, ale u Woody'ego nawet proste, burleskowe komedie pomyłek, jakoś nie rażą. Kilka romantycznych spacerów, dobre i zabawne dialogi, piękne zdjęcia, fajnie dobrane standardy jazzowe i ironiczne komentarze narratora opowiadającego całą historię - oto klucz, który jak się okazuje można powtarzać po raz n-ty, a publika i tak będzie zachwycona.
Przyznaję: jest w tym dużo lekkości, a humor towarzyszący wątkom pobocznym (nowojorskie perypetie brata głównego bohatera, który jest zwyczajnym mafiosem) sprawia, że jakoś nas te sprawy uczuciowe nie przytłaczają (byłoby chyba nudno).
Jesse Eisenberg grający ubogiego siostrzeńca, który rusza "za chlebem" do wujka, do Hollywood jest w uroczy sposób nieporadny, jego wybranka (Kristen Stewart) ładna i niegłupia, szkoda tylko, że jakoś te postacie mało nas do siebie przekonują, trudno mi było ich polubić, tak aby z zapałem czekać na ciąg dalszy historii. Wszystko się tak trochę snuje, niby sympatycznie, ale prawie bez angażowania naszych emocji. Dialogi przy stole rodzinnym jak to u Allena gdy sięga do wątków żydowskich mogą bawić, nóżka się przy muzyce pokiwa, ale całość... Przyjemna. Na lato. I niestety do zapomnienia. Bo nie ma prawie nic co by zostało w nas na dłużej.
Gdybym chodziła do kina i je lubiła, wybrałabym się na tą produkcję. ;)
OdpowiedzUsuń