poniedziałek, 13 lipca 2015

Barry Lyndon, czyli czemu ten film jest tak mało znany?

 Wciąż poszukując klasyki filmu, odświeżając sobie różne rzeczy albo, tak jak w tym przypadku, odkrywając je po raz pierwszy, doświadczam frajdy, która jest nieporównywalna z emocjami jakich mi dostarczają współczesne produkcje filmowe. Ciekawe co tu działa bardziej - fakt iż ja nastawiam się inaczej na "dzieła mistrzów", czy rzeczywiście ogromna wtórność (czasem tak sobie o tym myślę) tego co się kręci współcześnie. I chyba mniejsza rola producentów, koncernów, narzucających swoje zdanie kilka dekad temu. Kto dziś odważyłby się nakręcić taki film jak Barry Lyndon? Z takim rozmachem, pietyzmem, a jednocześnie tak mało niosący ze sobą emocji, akcji.
Trzeba się cieszyć z takich perełek. I tylko zastanawiam się czemu (przecież zauważony nawet w Oscarach) obraz Kubricka, dziś jest chyba trochę zapomniany.
Choćby ze względu na genialne wykorzystanie muzyki w tym filmie, idealne zgranie jej ze zdjęciami, z klimatem filmu, stawiam go równie wysoko jak uwielbiany przeze mnie "Amadeusz" Formana.

Po prostu ciarki mnie przechodziły gdy słuchałem tej ścieżki muzycznej i w dodatku przy większości fragmentów, łapałem się na tym, że ja przecież to świetnie znam!
Sama historia - choć ciekawa, trochę się ślimaczy i jest przesycona jakąś dziwną (trochę drażniącą melancholią). Taki być może był zamysł i choć trudno mi powiedzieć bym wciągnął się w fabułę, bym polubił którąś z postaci, to atmosferę filmu zapamiętam na pewno na długo.
Oto opowieść o irlandzkim młodzieńcu, bez specjalnego majątku, nieszczęśliwie zakochanego i strasznie w sobie zadufanego. Jego los raz będzie wpychał go w kłopoty, to znów windował na szczyty śmietanki towarzyskiej. Włóczęga, żołnierz, szuler, bawidamek, awanturnik... Bohater łotrzykowskiej powieści Williama Makepeace'a Thackeraya to postać, która spokojnie mogłaby stać się bohaterem kina akcji, powiedzmy płaszcza i szpady. Ale Kubrick poszedł w zupełnie inną stronę - skupiając się bardziej na psychologicznej stronie tej postaci - jej ambicjach, niezaspokojonej pasji do życia na wysokim poziomie, czerpania z niego pełnymi garściami. A wszystko to na tle obrazu epoki, która powoli będzie schodzić ze sceny. Oto prowincjusz, trochę prostak, wkraczający na salony, w świat arystokracji, ich zwyczajów i powiązań, marzący by im dorównań i wciąż (mimo bogactwa) przez nich odrzucany.
Malarskie pejzaże, świetne stroje i dbałość o detale - to naprawdę robi wrażenie. I mimo tego, że sama fabuła jest trochę nużąca (trzy godziny!) - polecam ten seans, choćby ze względu na genialną ścieżkę dźwiękową! Sposób opowiadania i oprawa, okazuje się ciekawsza niż sama opowieść.
Kubrick to i tak mistrz.  

3 komentarze:

  1. To przez to, że nie kończy się happy endem :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no i z tego co pamiętam gejów nie ma :) ani żadnego sado-maso

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń