Pierwsza książka Georga Orwella. Jak na debiut dojrzała i przemyślana. Można by rzec, że to rzecz w stylu tak modnych obecnie reportaży. Bo choć książka jest reklamowana jako autobiograficzna i opisująca burzliwą młodość autora, jest w niej mam wrażenie ukryty pewien mały fałsz. Nie można zaprzeczyć, że wydarzenia tu opisane nie miały miejsca - biografowie śledząc jego wędrówki, podejmowane zajęcia, kontakty potwierdzają, że nie ma tu zmyśleń. Pierwsza część książki przedstawia życie najuboższych warstw w Paryżu - biedę, głód, podejmowanie kiepsko płatnych zajęć, kombinowanie jak przeżyć z dnia na dzień. Druga część stanowi pewnego rodzaju kontynuację - autor wraca do Anglii, licząc na dobrze płatne zajęcie i okazuje się to złudnym marzeniem. Bohater jest więc zmuszony do życia bezdomnego włóczęgi wędrującego z miasta do miasta. Odwiedza i opisuje kolejne noclegownie, jadłodajnie, sposoby na przeżycie wielu dni za kilka pensów.
Czyta się to świetnie. Mamy nie tylko bardzo realistyczne opisy, bardzo barwnie, a nieraz dramatycznie przedstawione różne okoliczności w jakich się znalazł Orwell, świetne opisy napotkanych postaci i przytaczane zasłyszane od nich historie. No, ale cały w tym wszystkim jest jak wspomniałem mały feler.
Czyta się to świetnie. Mamy nie tylko bardzo realistyczne opisy, bardzo barwnie, a nieraz dramatycznie przedstawione różne okoliczności w jakich się znalazł Orwell, świetne opisy napotkanych postaci i przytaczane zasłyszane od nich historie. No, ale cały w tym wszystkim jest jak wspomniałem mały feler.
Polega on moim zdaniem na tym, iż czytając książkę cały czas myślimy o naszym bohaterze: oto człowiek, który przeszedł piekło, wyrwał się z niego, a potem to opisał. Tymczasem (na pewno dotyczy to włóczęgostwa w Anglii) można przypuszczać, że autor nie był aż tak bardzo przyciśnięty do ściany, zmuszony by tak żyć. To był jego wybór, który traktował jako okazję do poznania środowiska, jego problemów i do napisania książki. Jeżeli ktoś między jednym, a drugim tygodniem głodowania, brudu, braku pracy robi sobie przerwę na kąpiel, najedzenie się, przebranie, a potem w książce o tym nie wspomni, to trochę całość traci nie tyle na wiarygodności, ale na klimacie. Wszystkie udręki, upokorzenia, załamania tak świetnie opisane rzucają nam światło na ludzi, o których być może rzadko się myśli, najczęściej omija bokiem. Ale intensywność przeżywania tego wszystkiego, która tu może wstrząsnąć niejednym, gdy potem sobie uświadomimy, że była w pewnym stopniu z wyboru, chwilowa, to zupełnie inaczej to się czyta. Gdy w rzeczywistości stracisz pracę i musisz żyć na ulicy przeżywasz to przecież zupełnie inaczej niż gdy masz pewność, że gdy tylko zechcesz masz gdzie się udać by uzyskać pomoc. W tekście czytasz, że jest na progu śmierci, załamania... Jak to dziś byśmy nazwali? Prowokacją? Utożsamieniem ze środowiskiem jakie chcesz opisać?
Na pewno nie postawie zarzutu koloryzowania. Czuje się z każdej strony, że to nie jest przesadzone, że Orwell to przeżywał, rozmawiał z tymi ludźmi, doświadczał tego co oni. Przedwojenna sytuacja w miastach, nastroje, zwyczaje, formy dostępnej pomocy i próby "zlikwidowania" problemu przez państwo. Przemoc, bezrobocie, prawdziwy margines społeczeństwa, oszustwa, lombardy, obojętność, choroby... Wszystko mamy czarno na białym, napisane żywo, z mnóstwem scenek, przykładów, przytaczanych sytuacji i barwnych postaci.
Całość ma formę zbliżoną do pamiętnika, ale pisane to było raczej później, być może na podstawie notatek. Orwell pozwala sobie czasem wpleść w tok opowiadania jakiś dłuższy fragment swoich refleksji np. na temat zawodu "plongeura" (ktoś w rodzaju pomocy kuchennej, albo jak mówi się często praca "na zmywaku"), możliwych sposobów na zlikwidowanie włóczęgostwa itp. Te fragmenty nie nużą, ale też nie powalają na kolana siłą przekonywania. To co jest siłą tego tekstu to raczej właśnie żywy i realistyczny (czasem drastyczny) obraz życia w ubóstwie. Może odrobinę nuży monotonią, ale kalejdoskop postaci ich historii nie pozwala się oderwać. Dla nas to też okazja by czasem się zastanowić nad tymi przytaczanymi życiorysami - czy rzeczywiście los tych ludzi był przez nich w każdym przypadku zawiniony, czy nie zachodzi nieraz sytuacja etykietowania i skreślania szansy dla tych, którzy gorzej wyglądają, pachną... Wiem jestem mało odkrywczy :) Ale to nie tylko ja - to spostrzeżenia również samego autora. Wielu z tych ludzi, których opisuje to ofiary kryzysu gospodarczego lat 30-tych, a wśród nich również ludzie wykształceni, z klasy średniej. Jak to było? Wędka zamiast ryby? 80 lat temu nikt w ten sposób nie myślał.
Talent pisarski bezsprzeczny. Dużo w tym nie tylko daru obserwacji, czasem ironii, ale przede wszystkim zrozumienia i akceptacji dla tych ludzi, którzy znaleźli się na dnie zmuszeni różnymi okolicznościami. Stosunek bogatych do biednych, wzajemne postrzeganie, podział dóbr (nazwijmy to po imieniu: marnotrawienie) - w tym trochę już czuje się lewicowe zacięcie autora. No ale przyznajmy się - kto z nas nie miał by ochoty uwierzyć czasem w utopijną sprawiedliwość społeczną, równość, tolerancję, zlikwidowanie ubóstwa i wyzysku itp. Dopiero czas i możliwość zobaczenia jak wygląda budowanie tej utopii w rzeczywistości otworzy mu oczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz