W weekend postanowiłem sobie odświeżyć to dzieło Lyncha po wielu, wielu latach. Oglądałem go chyba jeszcze w liceum i kompletnie nie pamiętam wrażeń, choć wtedy bardzo lubiłem rzeczy zakręcone, więc pewnie mi się podobało. Ciekaw byłem jak mi się ten film będzie widział obecnie. I wiecie co? Cały David Lynch - już tu czuje się ten jego specyficzny styl, mieszanie w rzeczywistość wydawało by się bezpieczną, normalną, uporządkowaną różnych scen, obrazów, które mogą szokować, drażnić, oburzać. Zniszczyć dobre samopoczucie widza, zaskoczyć, wstrząsnąć nawet nie samą ostrością przekazu, ale właśnie przez konfrontację.
Sama historia, a szczególnie zdjęcia i słodkie otoczenie (i te fryzurki) mocno trącą myszką, ale wtedy pewnie odbierane to było troszkę inaczej, jako coś naturalnego. Oto w świat spokojnych przedmieść, sielanki ogródkowo-grillowej z sąsiadami wkracza tajemnicza zbrodnia.
A właściwie, bądźmy dokładni - podejrzenie zbrodni, czyli odnalezione odcięte ucho. Dla młodego Jeffreya (Kyle MacLachlan) i mieszkającej w sąsiedztwie córki policjanta Sandy to wydarzenie będzie początkiem przygody. W małym, nudnawym miasteczku, gdzie niewiele się dzieje, okazja do tego by rozpocząć "prywatne śledztwo" to duża pokusa. Oboje zajęci przygodą (i sobą coraz bardziej przy okazji) zanim się spostrzegą władują się w niezłe kłopoty.
Poszukiwania wyjaśnienia zagadki prowadzić ich będą do kobiety śpiewającej w lokalnym klubie - Dorothy (Isabella Rossellini). I tu już zaczyna się dość cały szereg dość szalonych, irracjonalnych scen, zdarzeń, postaci, które prowadzą nas coraz bardziej się spiętrzając do finału, który znów nas zaskoczy. Gdybyśmy mieli szukać jakiejś logiczności w tym co oglądamy to musielibyśmy szybko wyłączyć telewizor, ale ten amoralny świat, kierujący się jakimiś dziwnymi obsesjami, podświadomymi żądzami i przemocą w dziwny sposób przykuwa uwagę. Jeffrey jest przerażony okrucieństwem psychopatycznego gangstera Franka (świetny Dennis Hopper), ale też samym sobą, bo przecież poddaje się grze z Dorothy i jakiejś chorobliwej fascynacji, odkrywa jakąś swoją ciemną stronę.
Przemoc sąsiaduje tu z groteską; naiwność z perwersją; działania "sprawiedliwych", którzy chcą ukarać zło z szaleństwem; mieszają się nie tylko pomysły na "czysty gatunek", ale przecież też i nasze przewidywania, domysły. I może to jest urok tego tego filmu - po tylu latach potrafi nieźle namieszać w głowie i zaskoczyć. To gra, którą chwilami ma się ochotę odrzucić jako wymysły chorego psychopaty, ale może też wciągnąć.
Film, w którym nie ma zbyt wielu ostrych scen, ale który i tak uważany jest za cholernie odważny - może dlatego, że tak wiele zależy tu właśnie od naszej wyobraźni. Mroczne pragnienia mogą się obudzić w zaskakujących dla nas okolicznościach zdaje się mówić nam Lynch. A sielankowy urok trawniczka przed willą skrywa przed naszymi oczyma masę robactwa.
Klasyk. Jak zwykle w jego filmach ważną rolę spełnia tu też muzyka... Film mroczny, ale raczej w warstwie psychologicznej niż wizualnej. Połączenie thrillera (te sceny na klatce schodowej) z zupełnie odjechanymi pomysłami reżysera dały ciekawy efekt.
Ja również obejrzałam film po kilkunastu latach - wrażenia nic się nie zmieniły, nadal robi wrażenie. Lynch się nie starzeje!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie:)
Zgadzam się z Twoją recenzją. Uwielbiam Blue Velvet jak i inne filmy Lyncha. Moim ulubionym jest niewątpliwie "Zagubiona Autostrada", jeżeli nie widziałeś to serdecznie polecam. Dla mnie film jeszcze bardziej pokręcony niż Blue Velvet, ale to właśnie u Lyncha jest najpiękniejsze.
OdpowiedzUsuńZapraszam również na bloga filmowego, którego współtworzę:
http://polfilmempoljajem.blogspot.com/
Pozdrawiam
Hudson
do przypomnienia sobie Zagubionej autostrady też się przymierzam...
OdpowiedzUsuńDzięki za odwiedziny, a blog na pewno odwiedzę