piątek, 6 lipca 2012

Restless, czyli śmierć, uśmiech, zakochani i duch japońskiego pilota

Film opowiada o nieuleczalnie chorej dziewczynie, która zakochuje się w chłopcu lubiącym chodzić na pogrzeby.
Panie Boże widzisz i nie grzmisz.  Jak takim jednym zdaniem można streścić cały film? Nie ma w nim kłamstwa, ale każdy kto film zobaczy stwierdzi pewnie, że ono nie wyczerpuje tego co można w tej historii zobaczyć. Ciekawe jest też to, że (mam wrażenie) różne grupy wiekowe odnajdują w nim różne rzeczy. Stąd też tak odmienne opinie na temat filmu - od określania go jako bardzo piękny, mądry, delikatny aż po zjechanie jako naiwnego, płytkiego zbiorku mniej lub bardziej zabawnych scenek. Opowiadać o śmierci, rozstaniu, stracie - widzieliśmy to już nie raz - tu jest to widziane z perspektywy młodych ludzi, którzy szukają sposobów na to by sobie z tym poradzić, by to "zaczarować". Enoch (Henry Hopper) i Annabel (Mia Wasikowska) mają na to swoje własne sposoby. Gdy spotkają się przypadkiem na ceremonii pogrzebowej coś między nimi zaiskrzy. Oboje staną się dla siebie bardzo ważni, by poradzić sobie z tym przeżywają - jemu by pogodzić się ze stratą rodziców, by zacząć czerpać radość z życia, jej by nie przeżywała ostatnich tygodni życia samotnie.
Lęk, smutek, żal, że odchodzimy gdy jeszcze tyle chcieliśmy razem przeżyć, bunt, trudność w tym by się pożegnać - to wszystko jest naturalne i pewnie każdy prędzej czy później tego doświadczy. Tu nasza dwójka młodych bohaterów chce przeżyć ostatnie wspólne chwile razem tak intensywnie by o tym co trudne zapomnieć, śmierć jest nieuchronna, ale jeszcze nie nastąpi dziś.
Bawią się, cieszą sobą i wszystkimi przyjemnościami życia, jakie tylko mogą im przyjść do głowy. Miałem niestety wrażenie, że to co miało nas wzruszać, bawić jest dawkowane z tak dużym natężeniem, że staje się ciut kiczowate. "Zaczarowanie" śmierci i oswajanie własnych lęków w sposób jaki to robią nie budzi nawet zgorszenia, a raczej wzruszenie ramion. Ot dwoje dzieci, które musi przedwcześnie wydorośleć i nie ma w sobie na to zgody. I na dodatek przeżywają swoją (pierwszą?) prawdziwą miłość.
Gus Van Sant  funduje nam bardzo lekki, powiedziałbym nawet optymistyczny obrazek, choć w treści jest całkiem poważnie. Całość jak dla mnie w odbiorze była trochę trywialna i nie widzę w tym nic odkrywczego. To trochę jak pierwsze spotkanie z książkami Coelho - w zależności od tego ile masz lat, doświadczeń będziesz tym zachwycony, albo uznasz to za grafomanię. Z tym filmem mam podobnie. I niewiele mi w głowie zostaje oprócz ciekawego pomysłu na ducha japońskiego pilota kamikaze, z którym rozmawia Enoch i rozbrajającego uśmiechu Annebel (Mia zagrała fajną rólkę). Love story w cieniu nagrobków. I na dodatek z poczuciem humoru i z dawką modnej muzyczki. 
 
 

8 komentarzy:

  1. W sumie mogłabym się z wieloma stwierdzeniami zgodzić, ale chyba jestem lekkoduchem i ten film bardzo mi się spodobał:) Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. i dobrze :) nudno by było gdyby wszyscy by mieli takie samo zdanie. najczęściej staram się nie oceniać, nie wystawiać punktacji, bo to wszystko jest bardzo subiektywne. O wrażeniach lepiej pisać niż je "stopniować". Ach no i bynajmniej nie mam zamiaru krytykować tych, którym film się podoba (choć jestem ciekaw dlaczego).

      Usuń
  2. Mam przyjemność oznajmić, że organizuję mój pierwszy blogowy konkurs! Zapraszam Cię do zabawy. Można wygrać ebook, który naprawdę mi się spodobał. Szczegóły u mnie na blogu. Pozdrawiam :)

    http://ksiazki-legera.blogspot.com/2012/07/konkurs.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeżeli w godzinach 0:00 - 11:30 próbowałaś wziąć udział w konkursie, a blog z przyczyn technicznych nie istniał, nie martw się! Strona znów funkcjonuje poprawnie. Konkurs ciągle trwa, a ty możesz wygrać wspaniały ebook. Zapraszam jeszcze raz do konkursu. Pozdrawiam :)

      Usuń
  3. Ja akurat wdepnęłam do kina, gdy miałam paskudny nastrój. Poszłam tak z ulicy i trafiłam na ten film.Wzruszył mnie, rozbawił, i oderwał od złych myśli. Rola Mii mnie uwiodła, pięknie zagrała. Może i jest trochę trywialny, może i kiczowaty, naiwny, ale mi się bardzo podobał.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja podobnie jak Mag oglądając wiedziałam, że to nie jest kino wybitne, ani nawet bardzo dobre, łapałam reżysera na kiczowatości i naiwności, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało, dałam się uwieść w pełni i dobrze mi z tym uwiedzeniem było:)
    Podoba mi się porównanie do Coehlo, choć w moim wypadku absolutnie nie trafione, ponieważ pana "pisarza" uważam za grafomana pierwszej wody, jego pisaninę za bełkot, a Restless mi się bardzo, bardzo podobał.
    Kończę i uciekam na film na Kulturze "Mała podróż do nieba". Zobaczymy:)
    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. będę bronił tego porównania. A wiesz dlaczego? Bo mnie kiedyś Coelho też uwiódł Pielgrzymem i dobrze mi z tym uwiedzeniem przez moment było. To kwestia dobrego momentu i już. Ja się nie nabijam z tych, którym podobał się Restless i proszę nie nabijać się ze mnie ;)

      Usuń