Wśród tak lubianych przeze mnie gatunków czyli kryminału i fantastyki ukazuje się ostatnimi laty całkiem sporo, pojawiło się wielu autorów, których dotąd nie miałem okazji poznać, więc jak pojawia się okazja, to trochę eksperymentuję, buszując po bibliotece. Skoro "Antykwariat pod Salamandrą" Adama Przechty okazał się całkiem sympatyczny, pora sięgnąć po jego jeden ze starszych cykli. W "Adepcie" czuć mocno, że autor ma wykształcenie historyczne i lubi osadzać swoje powieści w takich klimatach. Połączenie magii z realiami początku XX wieku, Warszawy pod zaborem Carskiej Rosji, ma w sobie spory potencjał. Jest trochę polityki, relacji pomiędzy przedstawicielami władzy i Polakami, kurtuazja wyższych sfer, mniej za to miasta i realiów społecznych, bo tkanka miejska w uniwersum Przechrzty jest zaburzona. Podobnie jak w innych większych miastach, również Warszawie pojawiły się bowiem enklawy, czyli miejsca przesiąknięte magią i niepojętymi, groźnymi zjawiskami paranormalnymi. Nikt kto tam żył, już stamtąd nie wyszedł, a ci którzy się tam zapuszczają, sporo ryzykują. Władze jak zwykle wybrały najprostsze rozwiązanie - otoczyły wszystko murem, posterunkami, poprosiły ma jakieś zabezpieczenia rosnące na znaczenie środowiska magów i liczą na to, że te strefy nie będą się rozszerzać. Ich eksploracja może jednak przynieść spore zyski, bo skoro można zdobyć tam coś nasączonego silną magią, to i chętni na to się znajdą.
To jest punkt wyjścia. Olaf Rudnicki, aptekarz i alchemik, w trakcie jednej z takich wypraw za mur, poznaje w dość niebezpiecznych okolicznościach oficera carskiej armii. Dzięki ten znajomości, potem będzie mógł trochę wzmocnić swoją pozycję w środowisku kolegów po fachu, ale jak za każdy sukces trzeba przecież też zapłacić jakąś cenę. Bohater nie ma chęci babrać się w polityce, układach z Rosjanami, realizować dla nich jakichś misji, za każdym razem jednak ocenia sytuację nie tylko ze względu na własne moralne zasady, ale i na korzyści jakie może z tego potem wyciągnąć. Owszem - wikła się w dziwną relację, co nie wszystkim się podoba, bo jego siła i majątek rosną, ale ona ma przeczucie, że sytuacja z enklawami nie będzie wiecznie w takim zawieszeniu, że czeka ich dużo poważniejsze zagrożenie, do którego trzeba się przygotować, a do tego przyda się sojusznik...
Sporo się tu dzieje, od początku wrzuceni jesteśmy w akcję, powoli więc poznajemy zasady tego świata, możliwości stworów, ale i magii jaką można je pokonać. To wciąga, choć chwilami można było pewnie ciutkę dodać tajemnicy i klimatu, a nie decydować się na opisywanie tak detalicznie wszystkich spraw. Więcej grozy, a mniej scen akcji mogłoby moim zdaniem tej książce dobrze zrobić. Ale to przecież Fabryka Słów - tam jest zapotrzebowanie czytelników na to, że musi się dziać dużo i krwawo. No więc dzieje się. Może nie tyle co np. u Żambocha, powieść można by nawet ciut odchudzić, żeby była bardziej zwarta, ale dzieje się na tyle dużo, że człowiek nie ma ochoty kończyć lektury, wciąż czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Niby to dopiero pierwszy tom, więc nie dostaniemy zakończonych wątków, one raczej się dopiero zaczynają, ale wciąż we mnie jest ciekawość na więcej. Pewnie niedługo sięgnę.
Podobał mi się punkt wyjścia, czyli całe te dekoracje historyczne, elementy związane z gildią alchemików, choć tu wciąż za mało informacji czym się zajmują, czemu tak są cenieni przez władze. Może gdyby poznać początek enklaw, byłoby jeszcze ciekawiej. Tak, zaczynamy historię jakby od środka. Mniej kręcą mnie te wszystkie stwory, czary, umiejętności, bo cała ta menażeria wydaje się mało oryginalna. Niby średniak, ale potencjał jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz