James Mangold kiedyś opowiadał już na ekranie biografię muzyka i żeby było zabawniej, powraca on tutaj na drugim planie (chodzi o Casha). Tym razem wziął się za Dylana i wyszło ciekawie, choć chyba nie do końca tego by chcieli ci, którzy pieśniarza, poety, muzyka nie znają. Bo o samym Dylanie niewiele się z filmu dowiecie, nie poznacie go jako człowieka albo będziecie mieli dość mylne wyobrażenie. To raczej próba uchwycenia pewnego fenomenu jakim stał się mało znany chłopak z gitarą, opowieść o tym jak inni reagowali na jego twórczość. Dylan zawsze fascynował przede wszystkim tekstami, one niosły jego muzykę, bo przecież ani wokalistą nie był/nie jest jakimś fenomenalnym ani nie miał w sobie takiej charyzmy i parcia na popularność. Potrafił jednak jak mało kto zawrzeć w słowach ważne przesłanie i to właśnie próbują nam pokazać na ekranie twórcy "Kompletnie nieznanego".
Oto artysta, który cały czas szuka jakiegoś sposoby wyrażenia siebie, w nosie ma prozę życia, obowiązki, innych ludzi... To nawet nie egoizm, ale po prostu jakby chodzenie głową w chmurach, na ekranie jednak wychodzi po prostu na buca, który rani innych, nie liczy się z ich uczuciami. Trudno go lubić. Ale...
Gdy przychodzi moment gdy może pokazać co mu siedzi w głowie, gdy łączy słowa z muzyką, dzieje się magia. I dla jego otoczenia na ekranie i dla widzów troszkę też. Nawet gdy się mało zna muzykę Dylana, trudno nie poczuć ciarek na plecach. To jeden z tych filmów, który niesie muzyka. Co warto podkreślić, wpisana dobrze w kontekst, czyli wiemy też jak otoczenie wpływało na tworzenie tekstu.
I owszem - Timothée Chalamet wypada w tej roli naprawdę dobrze, gdyby jednak zabrakło tych wszystkich momentów czy to z dużych koncertów czy z małych salek, ten film nie miał by w sobie nic porywającego. A uwierzcie że ma. Gdy zaczyna się muzyka, facet który się jedynie snuje, nagle staje się kim zupełnie innym. Nadal ma w sobie jakąś nonszalancję, ale i czuć że śpiewa z serca (albo i nie śpiewa jak sami zobaczycie).
Można by to streścić do historii młodego i mało znanego chłopaka, który ma trochę szczęścia, którego potem przygniata sława i który próbuje pójść jakąś nową drogą, a nie odcinać wiecznie kupony od tego co zrobił do tej pory. Jak się okazuje nawet status wielkiej gwiazdy folku, nie ratuje przed wściekłością fanów, gdy zaczyna grać trochę ostrzej. Gitara akustyczna czy elektryczna? Dla nas to śmieszny dylemat, jak się okazuje w latach 60 nawet dla młodych mogło to być trzęsienie ziemi.
I niby tą prostą fabułę ogląda się nieźle, to właśnie chwile muzyczne zostają na dłużej, a one brzmią świetnie niezależnie z której wersji Dylana zostały pokazane :) Wróciłem do domu i natychmiast zacząłem grzebać w starych nagraniach, poleciały nie tylko kawałki oryginalne, ale i świetny krążek Dylan.pl
Dobry film ze świetną warstwą muzyczną. Czy trzeba coś więcej?
Ale tłumaczenia filmowe robił sam Filip Łobodziński :) No tylko że fakt, że jego wersje lepiej sprawdzają się jako autonomiczne piosenki na płycie, niż przekłąd równolegle słyszanego tekstu angielskiego, bo są czasem dość autonomiczne w szczegółach, nawet jeśli trzymają się przekazu. W filmie mnie to chwilami raziło, choć jestem fanem przekładów F. Ł. Sam film jest świetny w tym ukazaniu buca-introwertyka (polecam biografię BD autorstwa Sounesa, Dylan naprawdę był bucem, a niemole zaskakujące zachowania przejawia cały czas, ot choćby to że nie odebrał osobiście Nobla nie podając powodów - niby nie musiał się tłumaczyć, ale to jednak trochę afront), zamkniętego w swojej głowie gościa, który jednocześnie ma wbudowany barometr społeczny i właściwie dopiero na scenie dostaje wiatru w żagle, choć nie przestaje być introweretykiem (moim zdaniem ta trochę wycofana charyzma sceniczna jest doskonale też ooddana). Chalamet, którego niespecjalnie ceniłem do tej pory, wstrzelił się w tą postać znakomicie, z tym właśnie napięciem między ekspresją a wycofaniem. Z kolei mojej córce (lat 3 i 3/4 jak Adrian Mole), która sama, tak jak i ja, gra na gitarze, pokazał piosenki BD w ich społecznym kontekście i w w całej ich scenicznej interakcji z publicznością. Teraz opanowuje już kolejne kawałki, na przemian w obu językach, a idzie jej lepiej niż mnie staremu. Generalnie ten film dał nam obojgu bardzo dużo. Jestem zdumiony niektórymi recenzjami (np. na film.org.pl), pisanymi z kompletnym niezrozumieniem nie tak przecież skomplikowanego filmu, że głowa boli. Za to zerknij do dwutygodnik.com, tam Jerzy Jarniewicz napisał świetną recenzjo-analizę.
OdpowiedzUsuńno popatrz a mi coś tam chyba zgrzytnęło i tak sobie pomyślałem że to pewnie ktoś inny :) już usuwam, a potem jak będę oglądał drugi raz, zwrócę na to uwagę ponownie co to mogło być
Usuń