Deszcz nagród dla "Ministrantów" Piotra Domalewskiego sprawił że oczekiwania miałem bardzo duże. Stąd może tak mieszane odczucia już po seansie. Doceniam pomysł, chłopcy mają fajna energię, klipy z rapowaniem wyborne, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że całość ma trochę bajkowy klimat. Jakby celowo przerysowany, by jeszcze bardziej uwypuklić różnicę między wiarą w jakieś wartości, w ideały, a siermiężnością i zgorzknieniem dorosłych. To jest zarazem i słabość tego obrazu - jeżeli ktoś będzie próbował wszystkie sceny rozpatrywać pod kątem prawdopodobieństwa, logiki, jak i jego siła.
Czemu siła? Bo czuję, że ten film powstał właśnie po to, by nam, dorosłym, zarówno wierzącym jak i niewierzącym zwrócić uwagę na to co z nami się stało. Gdzie nasza wiara w dobro, gdzie zaufanie do ludzi, gdzie przekonanie że sprawiedliwość wygrywa, że można i że warto pomagać, zmieniać świat. Łatwo przychodzi nam ocenianie innych, pouczanie, zazdrość, czy popisywanie się jacy jesteśmy dobrzy. A przecież dobro nie potrzebuje reflektorów. Dlatego te działania grupki ministrantów, choć przecież nie są czymś co warto by chwalić, jakoś w sercu je rozumiemy i nawet im kibicujemy. Wierzą w to, że naprawiają błędy dorosłych. Skoro pieniądze miały iść na potrzebujących, to już oni dopilnują by co do złotówki właśnie na potrzebujących poszły.
I choć dużo w tym naiwności (bo czasem to nie pieniądze powinny być pierwszą formą pomocy), to jednak serce jest właśnie po ich stronie. To nawet nie jest film antyklerykalny, choć księża nie wypadają tu jakoś specjalnie pozytywnie, ale raczej piętnujący naszą hipokryzję, nasze lenistwo duchowe i moralne, nasze bycie chrześcijaninem w kapciach, któremu wystarczy wrzutka raz na jakiś czas do puszki na dobry cel, by zaspokoić sumienie że czyni dobro.
Pewnego rodzaju humor, trochę młodzieńczego buntu, czy zderzenie bluzgów i głębokiej wiary, dodaje trochę luzu w tej produkcji, to z czym jednak się wychodzi to raczej niestety niewesołe przemyślenia. Nie tylko z powodu tego, jak bardzo bohaterowie odstają od swoich rówieśników (koszmarne te sceny ze szkoły), ale i z powodu tego jak mało ludzi ich rozumie i wspiera. Nawet przed rodzicami przecież skrywają swoje odczucia. Towarzyszy nam więc nie nadzieja, a gorycz, że te chłopaki pewnie szybko stracą swój idealizm, bo wybiją go im z głów dorośli. Czyli my. Zamiast ich wspierać, towarzyszyć, wyjaśniać świat, ale i uczyć się od nich tej dziecięcej radości, wiary że nawet małymi gestami możesz sprawić że inni ludzie będą czuć szczęśliwsi.
Może potrzeba nam właśnie takich historii - rozmowy nie tylko między pokoleniami, ale i między niewierzącymi a wierzącymi. Bo siłą Kościoła powinno być budowanie wspólnoty i miłości, a nie zamykanie się w swoim własnym gronie i poklepywanie się po ramieniu, że my będziemy zbawieni, a tamci to nie.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz