piątek, 17 czerwca 2016

Cotton club, czyli elegancja, wściekłość i ta muzyka

Ostatnio wrzucam mniej filmów i rzeczywiście mniej oglądam. Ale nagrywam - niedługo poziom zapchania dekodera pobije wszelkie granice. Szukam nie tylko tego co umknęło mi kilka lat temu w kinach, ale i klasyków, filmów wielkich reżyserów, znane tytuły. To taka moja edukacja filmowa. I często okazuje się, że nawet jeśli fabuła i różne pomysły nie powalają, to i tak można znaleźć w tych obrazach coś ciekawego. W tym: na pewno muzykę. Francis Ford Coppola i musical? Niby gangsterski, ale niewiele tej przemocy tutaj, muzyka wybija się na pierwszy plan.


Prohibicja, lata dwudzieste w Stanach. Atmosfera pełna przemocy, mnóstwo ludzi dla kasy zrobi bardzo wiele, mimo podziałów rasowych biali garną się do klubów muzycznych gdzie występują kolorowi - nikt tak nie gra jazzu jak oni. Dixie Dwyer jest wyjątkiem - gra z murzyńskimi orkiestrami, choć sam jest biały, nie tylko dla kasy, ale dlatego, że po prostu kocha tą muzykę. Gdy przypadkowo ratuje życie jednemu z gangsterów, rozpoczyna się dla niego zupełnie nowe życie - pełne nowych możliwości, pieniędzy, ale i nie pozbawione ryzyka. W końcu być ulubieńcem szalonego bandyty i w dodatku zakochać się w jego flamie, to jakby igrać ze śmiercią. 
Cotton Club tętni muzyką i ma klimat - to nie jest kino o gliniarzach i przestępcach, w którym najważniejsze są strzelaniny i pościgi. To film o miłości, tyle, że niektórzy jako jej cel wybierają forsę, władzę, a inni kobiety czy muzykę. I w każdym z tych przypadków można się zagubić.
No i zobaczcie Racharda Gere, czy Nicholasa Cage'a gdy jeszcze nie byli zbyt sławni :)


1 komentarz:

  1. Chyba go mam wśród płyt z filmami....muszę go sobie wreszcie obejrzeć....

    OdpowiedzUsuń