wtorek, 28 czerwca 2016

Bóg nie umarł, czyli ja się pytam po co?


Przez kina przemknęła dość szybko druga część tego tytułu (jak widziałem zwiastun to wydawała się mocno "bitewna"), może jeszcze uda się ją gdzieś upolować, ale przyjrzyjmy się jeszcze części pierwszej. Film z tezą od początku do końca. Z dość papierowymi postaciami i scenariuszem, bo tu najważniejsze jest przesłanie: wierzący student, który trafia na zajęcia do wykładowcy będącego ateistą, odmawia złożenia deklaracji, że Bóg nie istnieje. Mamy więc inteligentnego i cynicznego profesora, który uważa, że ten temat to oczywistość i strata czasu, oraz ambitnego studenta, który próbuje w dyspucie filozoficzno-naukowej udowodnić tezę przeciwstawną (czyli Bóg istnieje). A wokół same znaki, cuda i próby, mające udowodnić nieprzekonanym widzom (albo utwierdzić przekonanych), że przecież to oczywistość.


Ale wiecie co? Choć sam jestem wierzący, jakoś czuję się trochę zażenowany takimi obrazami - totalnie jednostronnymi, uproszczonymi i w dodatku próbującymi jako naukowe dowody wcisnąć coś co jest raczej rozważaniem domorosłych filozofów (skoro nie udowodnisz, że nie istnieje, to dowód, że istnieje). Ja rozumiem, że chrześcijanie mogą czuć się dotknięci (niektórzy nawet czują się głęboko zranieni, atakowani, spychani na margines) tym, że świat kpi z wiary, odchodzi od niej, ale jakoś nie sądzę, że takimi filmami kogokolwiek przekonają. No chyba, że ich celem jest jedynie podtrzymanie na duchu współwyznawców...

Chętnie pogadam z kimś kto uważa, że ten obraz ma jakiś sens.


1 komentarz:

  1. Ten film jest faktycznie zbyt schematyczny. Osób niewierzących nie przekona, a w wierzących powoduje uczucie delikatnego niesmaku... A miało być tak pięknie.

    OdpowiedzUsuń