I pozostaje nadzieja, by nie zawiódł pokładanych nadziei. Bo o to łatwo. Ludzie często mają tendencję do tego by marudzić, wyczekiwać zmian, marzyć o szeryfie, który zrobi porządek, janosiku, który odbierze bogatszym i doda trochę do ich portfeli. Sprawiedliwym, odważnym, aktywnym, mądrym... I tak by można ciągnąć tą listę.
I sami widzicie obok z jakimi filmami dziś skojarzyło mi się to nasze wyborcze szaleństwo i emocje. Do estetyki westernu tym razem nikt się nie odwoływał, ale przecież wiadomo, że to tylko symbole pewnego porządku. Chaosu i bezprawia, w które wkracza ten, który ma zrobić porządek. Najlepiej sam. Albo dając przykład i pociągając swoim wzorem innych. Żeby tylko rzeczywistość była tak mało skomplikowana, a podziały tak wyraźne, to jeszcze pół biedy. Pozostaje nam chyba marzyć i oglądać westerny. Ostatnio z ogromną przyjemnością obejrzałem dwa (i poluję na trzeci) ze słynnej trylogii Sergio Leone. Po tylu latach, wciąż bawią i zachwycają pomysłami.
Wiadomo, że to nie jest szalone tempo, jakie teraz jest modne (Samotny jeździec, Piraci z Karaibów itp.), ale mimo wszystko trudno się na tych filmach nudzić. Dzieje się sporo, chyba jednak nawet nie sama akcja, strzelaniny są tu najważniejsze, ale to że od początku jakoś czuje się sympatię do głównego bohatera - bezimiennego łowcy nagród (choć ma jakieś przydomki - Blondas, Manco), awanturnika, człowieka z zasadami, choć przecież nie posiadającego żadnej oficjalnej funkcji. Jeżeli komuś przytrze nosa, to dlatego, że tak jego zdaniem trzeba albo by osiągnąć przy okazji własną korzyść. Proste. Clint Eastwood w tej roli jest po prostu świetny. Szorstki, a jednocześnie zdolny do przyjacielskich odruchów, niby "dobry", ale nie bezinteresowny, milczący, ale jak coś powie... Chociaż częściej chyba nawet strzela niż gada. Grunt, że i to i to robi celnie.
Historie nie są jakoś ze sobą połączone i choć niby bohater jest ten sam (albo przynajmniej ma podobne cechy charakteru, wygląd), spokojnie można oglądać to niezależnie. "Za kilka dolarów więcej" jest moim zdaniem bliższy westernowi - mamy pościg za zbrodniarzem, konkurowanie dwóch łowców głów (Lee van Cleef w roli pułkownika Mortimera) i motyw zemsty. "Dobry, zły, brzydki" ma dużo większy rozmach, powiedziałbym prawie epickiej historii, w której nie bagatelną rolę odgrywa też tło, czyli wojna między Południem i Północą. Bohater nie angażuje się emocjonalnie po żadnej ze stron, instrumentalnie jedynie wykorzystując jeden lub drugi mundur, stara się po prostu realizować swoją misję (tu zdobycie zakopanego skarbu i zemsta na tych, którzy chcieli go zgładzić z tego świata, czyli obwiesia granego przez Elliego Wallacha i cwaniaka, w rolę którego znowu wciela się Lee van Cleef).
Kurcze, nie wiem, który film lepszy. Oba świetne. Długo by można opowiadać dlaczego - niesamowity klimat, (stworzony także dzięki muzyce Ennio Morricone), charyzma aktorów, odejście od klasycznego schematu szeryf-bandzior. To już prawdziwa klasyka. Pasuje idealnie do tych długich zdjęć i świetnie podkreśla napięcie w scenach dramatycznych.
Oba fantastyczne, zgadzam się :) I to na tyle, że gdy dojrzałam kuszulki z motywami z tych dwóch filmów, rzuciłam się jak piszcząca nastolatka i teraz paraduję z Clintem patrzącym z ukosa spod kapelusza, tudzież gniewnym spojrzeniem Van Clefa. ;)
OdpowiedzUsuńzazdroszczę :)
UsuńTaki "produkt uboczny" świętowania pięćdziesięciolecia włoskich westernów :) Radio Days, właściciel filmów podpisał umowę z "odzieżówką" i wypuścili kolekcję koszulek. Sam rozumiesz, kto by nie chciał Clinta ze strzelbą? ;)
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńLubię Clinta Eastwooda! Za kilka dolarów więcej chyba nie widziałam, ale "Dobry, zły i brzydki" mi się podobał :)
OdpowiedzUsuńpolecam całą trylogię!
Usuń