Kolejna świeża propozycja kinowa. Film od tygodnia na ekranach (ale chyba tylko w tych lepszych, studyjnych kinach) i tylko zastanawiam się komu go polecić. Bo pewnie to nie jest to rzecz dla każdego. Mogę Was zachęcać, ale sami zdecydujcie czy będą pasować Wam takie klimaty. Pewną rekomendacją może być nagroda publiczności ostatniego Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Tyle, że tam właśnie takie dość kameralne, wyciszone kino jest najbardziej cenione. To trochę jak z Sundance - im bardziej jest egzotycznie tym wyższe oceny widzów. Przyznajcie sami: jak często oglądacie produkcje gruzińsko-estońskie?
Historia dzieje się w trakcie wojny w Abchazji. Przypomnijmy: w latach 90-tych przy poparciu Rosji, najemników z Czeczenii w tej niewielkiej republice rozpoczęły się walki celem których miało być odłączenie od Gruzji. Zamieszkujący te tereny od wielu lat mieszkańcy, nawet jeżeli nie mieli ochoty deklarować się po żadnej ze stron, byli do tego zmuszani, lub musieli uciekać. Opuszczone gospodarstwa i całe wioski, porzucanie całego dorobku życia - to nigdy nie jest łatwe. Starsi ludzie często nie chcą opuszczać swych domów i zaczynać życia od nowa.
I tak zaczyna się ten film. Dwóch starszych mężczyzn mieszka gdzieś na uboczu i próbują, mimo wojny, żyć jak dawniej. Uprawiają mandarynki, które właśnie dojrzały i martwią się czy będą w stanie je zebrać, zanim zbliży się front. Gdy w pobliży ich domów dochodzi do strzelaniny, ratują dwóch rannych bojowników, nie zważając na to, że jeden jest Gruzinem, a drugi Czeczenem.
Życzliwość, pomoc, ofiarowanie domu i serca, a z drugiej strony zapalczywość, nienawiść, uprzedzenia. Wojna nie sprzyja dialogowi i przyjaźni. Nie widzimy jej, ale jej efekty dotykają niczym zaraza większość ludzi.
Proste, bez moralizowania, a jednak poruszające. Niby o wydarzeniach, które działy się już jakiś czas temu i dość daleko od nas, ale przesłanie jest jak najbardziej uniwersalne. A świetna rola Lembita Ulfsaka, zdjęcia, muzyka i odrobina humoru, sprawia że oglądamy z ogromną przyjemnością.
Dziękuję Ci po raz kolejny za polecenie rzeczy, po którą sama bym nie sięgnęła. Tak było z "Mandarynkami" - czytałam o tym filmie, ale pomyślałam, że nie mam siły na wojenne dramaty. Ale po Twojej recenzji obejrzałam - i to jest po prostu rewelacja! Absolutnie "Mandarynki" trafiły do mojej pierwszej dziesiątki filmowej. Nie mogę przestać się zachwycać ;), nie wiem, czym bardziej: zdjęciami? scenariuszem i reżyserią (doczytałam, że ten sam człowiek to napisał, wyreżyserował i wyprodukował)? grą aktorską? muzyką?
OdpowiedzUsuńDzięki! :)
o jak miło :) nawet nie wiesz jak mnie cieszą takie komentarze
UsuńJa też jestem zachwycona tym filmem. Prosty, bez żadnych efektów specjalnych, a tyle daje do myślenia, zapada w pamięć. Obejrzałam go już kilka razy, a mimo to co jakiś czas włączam chociaż kawałek, aby popatrzeć a czasem nawet tylko posłuchać w tle, robiąc inne rzeczy. Muzyka w Mandarynkach jest wręcz hipnotyzująca, ciągle chodzi mi po głowie, lubię jej słuchać, uspokaja mnie.
OdpowiedzUsuńPolecam wszystkim. Lucy
tak mało zwraca się uwagi na tego typu filmy, tak szybko znikają z kin... żal
Usuńciekawy wpis! postaram się wchodzić tutaj częściej
OdpowiedzUsuńzapraszam!
Usuń