Od dłuższego czasu najlepszym sposobem na zdobycie jakichś nagród na festiwalach oraz pochwał krytyków, jest zrobienie filmu który:
- jest kontrowersyjny i jak głoszą zachwyty "przełamuje tabu",
- opowiada o mniejszościach seksualnych, a jeżeli nie to przynajmniej musi być tam dużo odważnych scen miłosnych,
- pokazuje patologię, dramat i unika promowania jakichkolwiek tradycyjnych wartości,
- rozmywa wszelkie granice między dobrem a złem, najlepiej jeżeli bohater pozytywny wyjdzie na świnię, a ten, który jest np. mordercą zostanie zaakceptowany przez widzów...
Pewnie można by tak ciągnąć tą listę punkt po punkcie zastanawiając się ile znajdziemy wyjątków od tej reguły. Ja niestety coraz częściej mam takie poczucie, że wszelkie zachwyty i nagrody dawane są trochę "na wyrost" właśnie za to, że film jest inny, kontrowersyjny. A gdy reżyserem jest też ktoś głośno deklarujący swoją inność, to już jak nic musi kręcić same genialne dzieła.
Jakoś tak mi się taki wstęp wydał dziś bardzo na miejscu. Od razu uprzedzę pytania: nie widziałem poprzednich głośnych filmów Xaviera Dolana, więc nie mam zamiaru oceniać całej jego twórczości, czy dokonywać jakiś prób generalizowania. Ale oglądają ten najnowszy film, nie mogłem uwolnić się od właśnie takich refleksji: im bardziej kontrowersyjnie tym dla mnie lepiej. Choć doceniam wrażliwość (bo ją widać w tym obrazie) i talent tego młodego chłopaka, to zastanawiam się ile w podjęciu takiego tematu i formy artystycznej było cynizmu. Staram się nie szufladkować filmów (to LGBT, to jeszcze coś innego), ale doszukując się jakiejś prawdy lub fałszu w opowiadanej historii, próbuję wyczuć też intencje, przekaz. Po to by znaleźć tam coś dla siebie, ale i po to by analizować to trochę głębiej, dostrzegać to jak różne obrazy i treści wpływają na nasz sposób percepcji świata, zmieniają go. Pytanie tylko czy pozytywnie.
Przystojny 30-latek (Melvil Poupaud), którego poznajemy na początku, wydaje się facetem spełnionym, szczęśliwym - jest popularnym wykładowcą, ma piękną dziewczynę, z którą uwielbia urządzać szalone i fantazyjne zabawy. I zupełnie nieoczekiwanie przychodzi kryzys - stwierdza, że nie jest szczęśliwy, że się męczy, że udaje. On pragnie być kobietą. Ten moment był dla mnie mało czytelny i tak naprawdę trudno było stwierdzić, na ile rzeczywiście ta potrzeba się pojawiła nagle, a na ile cały czas istniała, głęboko skrywana. Trochę wynika to też ze sposobu opowiadania tej historii: film tworzą pojedyncze sceny, czasem bardzo długo celebrowane, choć wydają się mało istotne, to my sami układamy je sobie w pewną całość.
Obserwujemy więc powolny proces przemiany Laurenca, coraz odważniejsze malowanie się, ubiór, doświadczanie nietolerancji, szukanie innego środowiska. I to co najciekawsze w tym filmie - ogromny kryzys w szczęśliwym dotąd związku z Frederique (fantastyczna Suzanne Clement). Wydaje się, że ona akceptuje Laurenca bez reszty, stara się go wspierać, ale jednak cała ta sytuacja ją przerasta. Choć się rozstaną, wciąż jednak będą o sobie nadal myśleć.
Dotąd chyba niewiele uwagi w obrazach poświęcano dramatowi partnerów osób transseksualnych (najwyżej pokazując ich brak akceptacji, to więc na pewno może zainteresować. Ale całość prawdę mówiąc mocno mnie zmęczyła. Za długo, mam wrażenie, że zbyt wiele obrazów, które mają robić wrażenie, ale opowiadających wciąż tę samą treść - blisko 3 godziny dały mi mocno w kość. Kilka scen naprawdę pięknych, robiących wrażenie, ale im dłużej oglądałem, tym bardziej rosło zniechęcenie: to już było, to niepotrzebne. Chwilami robiło to wrażenie serii teledysków, które przeplatane są dramatycznymi dialogami.
PS Ale przyznam, że muzyka dobrana idealnie. Duran Duran pasuje jak ulał!
Oj chyba nie dla mnie:/ Nie mniej pozdrawiam gorąco :D
OdpowiedzUsuńpisanyinaczej.blogspot.com
OdpowiedzUsuńJa sobie odpuszczę.
Ja jestem zachwycona tym filmem...
OdpowiedzUsuńhttp://www.youtube.com/watch?v=Lx0SNALHZms
w warstwie wizualnej czy jako całością?
Usuń