niedziela, 24 listopada 2013

Little Creatures - Talking Heads, czyli coś radosnego na drogę w deszczu

Brrr Prawie cała droga w deszczu, a do Krynicy w dodatku dojechałem już po ciemku. Teraz tylko wygrzać się, żeby żadne poważniejsze przeziębienie się nie przyplątało. Na szczęście droga całkiem przyjemna. Od dawna przyzwyczaiłem się, że na radio nie ma co liczyć (bo albo sieczka, albo radio M), więc biorę płyty. Jak widzicie obok - znowu sięgam na półki po starocie. Płytka ma już blisko 30 lat, ale brzmi równie fajnie jak kiedyś. W ogóle te lata 80-te w muzyce były naprawdę ciekawe. No i MTV zajmowało się muzyką. Dlaczego o tym wspominam, bo słuchając Talking Heads warto wspomnieć, że oprócz zwariowanej muzyki, robili równie ciekawe teledyski. To chyba też dlatego, że David Byrne zawsze lubił eksperymenty wizualne.
Obok Madness, chyba jedna z bardziej zakręconych (no i Yellow, ale ci zupełnie z innej bajki) ale i optymistycznych kapel. Przynajmniej tak są/byli kojarzeni - mimo całkiem poważnych tekstów - jako twórcy melodyjnych i wpadających w ucho kawałków, które nuciły setki tysięcy ludzi. Ta płyta chyba należy do najbardziej "komercyjnych", ale i tak kapela pozwala sobie nie tylko na luz, radość, które by były jako "pod publiczkę", ale sami się bawią grając. Część pomysłów muzycznych pewnie dziś budzi zdziwienie, bo bardziej nadają się na koncert, a nie na nagrania studyjne (krzyki, "dialogowanie" z publiką, miejsca gdzie zawiesza się melodię na rzecz wystukiwanego rytmu). Ale wtedy chyba po prostu artyści mogli sobie na więcej pozwolić.       

Moje ukochane numery to chyba te najbardziej znane (dlatego zresztą kiedyś kupiłem ten zestaw) And She Was, Television Man, Road to Nowhere, ale warto się wsłuchać w całość, bo to naprawdę płytka, która się nie zestarzała (tylko czemu tak krótka?). Połączenie elementów pop, rocka, może czasem folku, ale w tak oryginalny sposób, że łatwo ich rozpoznać. Wiele jest kapel, które wykorzystywały chórki, dęciaki, grających rocka w tak melodyjny, lekki sposób, ale David Byrne i jego dziwny styl śpiewania jest tylko jeden :) 
Szkoda, że to chyba ich ostatni studyjny album. Doceniam różne ich dokonania wcześniejsze i późniejsze, cały skład miał spory potencjał, ale myślę, że razem mogliby stworzyć jeszcze więcej tak niezapomnianych kawałków jak te z tej płyty.

4 komentarze:

  1. Wlasnie mi uswiadomiles,ze dawno nie sluchalem Davida Byrne'a.
    Posypuje glowe popiolem i siegam po plyte! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. nie wiem czy to jego najlepsza płyta, ale bardzo ją lubię. Jest tylu artystów do których warto wracać: Eldrich, Fish, Gabriel, Kate Bush, albo dawne nagrania Fraser. Teraz plyty są tworzone jako zestaw potencjalnych przebojów, wtedy nikt się nad tym nie zastanawiał, a były albumy, z których praktycznie wszystkie kawałki lądowały na singlach...

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie tak dawno bylem na koncercie Fisha i gosc dalej jest w formie. Co dio nagran Cocteau Twins,to jednak troche sie zestarzaly. W odroznieniu od Dead Can Dance.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. fakt, ja też wolę DCD, ale stare CT ma dużo uroku, a This Mortal Coil to w ogóle bajka! oj te lata 80-te w muzyce to kopalnia perełek.

      Usuń