Nie, nie - to tylko cytat. Tak naprawdę do kina chodzić lubię, choć rzeczywiście czasem się zastanawiam po jaką cholerę wydałem 30 złotych na bilet. A w przypadku kina polskiego zastanawiam się 10 razy zanim się wybiorę. Skoro Patryk Vega kręci takie dziwolągi jak Last Minute, to znaczy, że już do nikogo z twórców nie można mieć zaufania, bo za pieniądze można zrobić wszystko w tym kraju. Jeszcze Kloss można by rzec był naszą przaśną próbą odwołania się do kina akcji (w realiach wojennych), Ciacha (może na szczęście) nie widziałem, ale Last Minute miało być wyluzowaną propozycją na wieczór.
Ufff. Zabrakło kasy? Chyba nie tylko na sam wyjazd (bo zdjęcia albo w hotelu, albo skromnie na jednej plaży, gdzie ten Egipt?), ale na wszystkich etapach produkcji, bo całość sprawia wrażenie mało składnego zlepku różnych scen - ani to specjalnie zabawne, ani nie mające zbyt wiele sensu.
Ufff. Zabrakło kasy? Chyba nie tylko na sam wyjazd (bo zdjęcia albo w hotelu, albo skromnie na jednej plaży, gdzie ten Egipt?), ale na wszystkich etapach produkcji, bo całość sprawia wrażenie mało składnego zlepku różnych scen - ani to specjalnie zabawne, ani nie mające zbyt wiele sensu.
Wiecie co mi to przypomina? Kino familijne w stylu głupawych seriali z kanału Disney Channel - mamy więc rodzinkę, w której są jakieś drobne konflikty międzypokoleniowe, tarapaty w jakie rodzinka wpada, nastolatkę, która oczywiście śpiewa (taki film bez muzyki nie przejdzie) i młodsze rodzeństwo, które czasem jest zabawne, a czasem załazi za skórę. Tyle, że tu nawet standardowych gagów zabrakło, a śmiech z offu nie pokazuje nam co zdaniem twórców miało być zabawne. Fajtłapowaty tata, rezolutne dzieci i ich babcia, która stara się ogarnąć całą gromadkę swoją opieką jadą na sponsorowaną wycieczkę do Egiptu, tyle, że na lotnisku dowiadują się, że zginęły ich walizki i cały pobyt muszą spędzić w tych samych ciuchach... Więcej tu "dramatu" niż komedii, a to co pewnie wydawało się śmieszne na papierze, w filmie za cholerę takie nie jest (udawanie rekina dla kasy, gacie w basenie?).
Zamiast dobrej komedii i klimatu Egiptu, mamy plastikowe widoczki, niewiele humoru, przewidywalność różnych scen i jako bonus wątek zarywania do swej byłej (która teraz jest wielką telewizyjną gwiazdą) drętwy niczym dąb Bartek. Tu nic nie powala na kolana. W scenariuszu udała się chyba jedynie postać "wrednego" narzeczonego dawnej ukochanej - cwaniakowaty radny jest przerysowany, ale można w nim odnaleźć sporo prawdy o Polakach, którzy brylują na takich wyjazdach...
Kto zawalił? Reżyser czy ten kto kleił potem całość? Podejrzewam, że ten drugi, bo wiele scen pojawia się i nie ma żadnego ciągu dalszego (np. aparat, rekin, grzybki), choć aż się o to proszą. Po prostu szkoda.
Naszego czasu raczej też.
Patryk
Vega zafundował widzom i krytykom tym razem nie lada zagwozdkę - czy
znajdzie się bowiem ktoś, kto odgadnie jaki gatunek reprezentuje film
"Last Minute"? Czy jest to komedia? Hmm… A może film obyczajowy?
Paradokument? Albo może odrzuty ze stołu montażowego jakiegoś serialu,
który póki co (na szczęście) jeszcze nie powstał? Chyba nic z
powyższych, gdyż "Last Minute" ciężko w ogóle nazwać filmem z
prawdziwego zdarzenia.
Tomek (w tej roli Wojciech Mecwaldowski)
udaje się wraz z matką i dwójką dzieci na wycieczkę do Egiptu wygraną w
konkursie audio-tele. Na miejscu okazuje się jednak, że nic nie jest
takie jak powinno być - cała rodzina wpada w szereg tarapatów i
nieporozumień, które sprawiają, że większość czasu spędzają w hotelu.
Naprawdę szedłem na najnowsze dzieło Patryka Vegi z
pozytywnym nastawieniem, nawet biorąc pod uwagę to, że w mej pamięci
ciągle krząta się potworne "Ciacho",
którego mój organizm dotąd nie może przetrawić. Miałem nadzieje, że tym
razem będzie lepiej, w końcu Vega ma na koncie świetny debiut, czyli
film "PitBull"
i sądziłem, że może tym razem uda mu się zrobić w miarę znośną komedię.
Niestety lata mijają i okazuje się, że chyba nie ma co liczyć na to, by
twórca ten ponownie nakręcił coś dobrego, a szkoda bo jakiś czas temu
to właśnie on wydawał się "młodym gniewnym" polskiego kina, który może
coś namieszać. A tymczasem "raczy" on widzów kolejnymi potworkami.
"Last Minute" na szczęście nie jest aż tak złe jak
"Ciacho" czy "Kac Wawa" na przykład, a to już jakiś plus. Problemem tego
filmu jest za to okropna nijakość. Sprawia wrażenie nieskładnie
posklejanych ze sobą scenek, które w ogóle nie bawią, są marnie
nakręcone, nieciekawe, przewidywalne, uplecione z najgorszych schematów
gatunkowych i opatrzone w dodatku fatalnymi dialogami, zupełnie jakby
pisał je z przymusu jakiś znudzony gimnazjalista podczas lekcji
biologii. Do najbardziej barwnych tekstów należą tu m.in.: "Chcesz
pasztet?", albo "Widziałem Araba jak smarował kogoś olejkiem na plaży".
Zabrakło tylko mięsnego jeża - wtedy może chociaż byłoby się z czego
pośmiać, nawet jeśli byłoby to tylko i wyłącznie podszyte żenadą. No bo
kogo jeszcze może rozbawić scena, w której Wojtek Mecwaldowski skacze do
basenu i gubi w wodzie majtki? Czy zaskoczy kogoś informacja, że główni
bohaterowie już na samym początku podróży gubią walizki, a w hotelu
okazuje się, że nie mają odpowiednich łóżek? Scenariusz ("dzieło" aż
trzech osób!) sprawia wrażenie jakby ktoś po prostu spisał z Internetu
albo z zasłyszanych opowieści kilka historii i wrzucił je bez ładu i
składu, nie starając się jakoś nawet trochę ubrać to wszystko w ciekawe i
atrakcyjne dla widza ramy filmowe. Amatorszczyzną wieje z każdego
kadru. Zastanawiające jest to, o co chodziło tak naprawdę z tą całą
aferą przy finansowaniu tego filmu, gdyż jakoś nie widać w nim tych
wszystkich pieniędzy - jest przaśnie, biednie i topornie. Założę się, że
gdyby paru kolegów skrzyknęło się razem i wspólnie postanowiliby
nakręcić tego typu film na telefonach, to wyszedłby on o wiele
sprawniej, ciekawiej i pewnie nawet zabawniej (choć nie byłby to humor
wysokich lotów, ale za to przynajmniej jakiś). Szkoda tylko aktorów,
którzy muszą się w tym wszystkim męczyć. W szczególności Mecwaldowskiego
(co on w ogóle robi w filmie tego typu?) oraz Aldony Jankowskiej, która
ma niesłychany potencjał komediowy, niestety w "Last Minute" kompletnie
niewykorzystany. Vega każdego z obsady traktuje jak manekina i nie
potrafi nikogo odpowiednio poprowadzić w skutek czego wszyscy błąkają
się przed kamerą jakby we mgle.
"Obcując" z tym filmem można odnieść wrażenie jakby
był to obraz nieskończony. Twórcy nawet nie silą się zbytnio na
jakiekolwiek napięcie czy mniej lub bardziej wyszukany dowcip. Filmiki z
YouTube’a mają w sobie więcej finezji i wartości dzieła filmowego niż
"Last Minute", który przypomina wycinki z filmu amatorskiego albo jeden z
niewyemitowanych odcinków popularnych seriali paradokumentalnych.
Szkoda czasu, niestety… Biura podróży nie mają co liczyć na dodatkową
reklamę.
duże NIEEEEE
OdpowiedzUsuńDobrze, że ostrzegasz, żeby nie oglądać, bo miałam taki zamiar.
OdpowiedzUsuńDlaczego ja się nie dziwię? Kiedy słyszę o kolejnej polskiej produkcji czekam na recenzje znajomych lub nie i zazwyczaj cieszę się, że oszczędziłam pieniądze i trochę nerwów...
OdpowiedzUsuńOj z polskimi filmami, a już tym bardziej komediami to kiepściutko jest.
OdpowiedzUsuńOstatni polski film, na którym byłam to był "Tylko mnie kochaj"
OdpowiedzUsuńMnie w dzisiejszych kinach może mniej przeszkadza repertuar, chociaż nie jest wysokich lotów, ale zapach pop-cornu. Ostatnio byłem na II części Hobbita w Poznaniu w Galerii Malta. Pop-corn i cola to najważniejsze atrybuty kina :( niestety
OdpowiedzUsuń