sobota, 8 czerwca 2013

Elektryczne dzieci, czyli mój świat, twój świat

Kolejna rzecz, na którą zerkałem podczas wpisywania ankiet. I chyba dobrze, bo bez tego uznałbym te 90 minut raczej za czas stracony. Są czasem takie filmy, które niby mają jakiś ciekawy pomysł, kilka niezłych scen, ale jako całość są tak dziwaczne, przekombinowane, że trudno uznać je za warte polecenie. O dziwo czasem takie produkcje zbierają sporo nagród, bo przecież "to co inne" jest najbardziej godne zauważenia... 
Punkt wyjścia: jakaś mormońska wioska w Utah, izolowana społeczność kierująca się własnymi zasadami. Wśród nich 15 letnia Rachel, która właśnie przechodzi we wspólnocie na "doroślejszy" etap. Bardzo wierząca i dość prostolinijna dziewczyna ma swoją małą jednak swoją małą tajemnicę - odkryła w piwnicy magnetofon i kasetę z muzyką, która ją zafascynowała. Jak twierdzi - przy słuchaniu tej kasety Bóg zasiał w niej nowe życie. Wspólnota oczywiście podejrzewa ją o grzech, dziewczyna więc ucieka do miasta, by odszukać autora muzyki i jak jej się wydaje - ojca dziecka, wskazanego jej przez Pana. 
Zderzenie zasad i norm dziewczyny z życiem w Las Vegas i wydarzenia, które wcale nie układają się tak jak to sobie wyobrażała - ot i cały film. Dziwaczna, trochę bez ładu i składu opowieść o wierze, miłości (wątek niestety mało oryginalny). W głowie zostaną chyba jedynie komentarze dziewczyny odwołujące się do Pisma Świętego, no i to jej niepokalane poczęcie pod wpływem usłyszenie piosenki...
W kinie niezależnym panuje moda na to by opowiadać historie niespecjalnie przejmując się prawdopodobieństwem, logiką, ciągłością wydarzeń i jakimś domknięciem. Czasem wychodzi ciekawie, czasem mniej. Ten film mi ewidentnie nie podpasował, zbyt często sobie zadawałem pytania: czemu akurat tak, po co takie sceny i do czego to ma prowadzić...
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz