piątek, 7 września 2012

O północy w Paryżu, czyli ech te złote czasy

Woody Allen ostatnio u mnie częstym gościem. W zanadrzu mam jeszcze do opisania dwa, ale tego nie chciałem dłużej odkładać (i tak czekał dwa tygodnie). Dlaczego? Bo bardzo ten film polubiłem. Wiem, wiem, To nie ten sam Allen co w dawnych mistrzowskich filmach. Ale i tak jak na ostatnie lata, ten film i tak jest najciekawszy. Polubiłem go nawet nie za Paryż, za ten klimat, ale przede wszystkim za pomysł cofania się w czasie i możliwości spotkania z dawnymi mistrzami. To pełne humoru, ironii mruganie okiem do widza bawiło mnie niezmiernie i nawet nie przeszkadzał mi nawet dość słodkawy i prosty ton całości.
Pewnie już wszyscy ten film znają, narobił sporo szumu, więc niby o czym pisać, skoro nie odkryję nic nowego, więc tylko wypunktujmy.

1. Ciekawa i fajnie zarysowana postać głównego bohatera - Gil żyje w świecie swoich fantazji, wyobraźni, interesuje go książka, którą pisze, a nie przyziemne i mało pociągające drobiazgi jak kolejne rzeczy kupowane do domu i powiększanie swego luksusu. Owen Wilson w takiej roli był dla mnie zaskoczeniem, ale też sprawdził się bardzo fajnie.
2. Poza nim tak naprawdę cała moja uwaga wcale nie skupiała się na postaciach ze współczesności, ale na bohaterach ze świata do którego przenosi się Gil. Lata 20-te i paryski świat artystyczny to niewyczerpane źródło inspiracji. Choć prosty - jakże cudowny i fajnie wykorzystany pomysł! Scott Fitzgerald, Ernest Hemingway, Picasso, Stein, Dali, Bunuel, a przecież część nazwisk pojawia się tylko mimochodem i samą zabawą jest ich wyłapywanie. Obsada świetna! Ale za długo by wszystkich wymieniać i opowiadać kto ma jaką rolę.
3. Klimat tego miasta. Wiadomo, że stereotypowy i ta magia niewiele ma wspólnego z prawdą. Ale co tam! Allen dzięki kilku obrazkom i muzyce tworzy taką atmosferę, że aż chce się natychmiast tam jechać i tak jak bohater szukać swego natchnienia.     

Jest lekko, ale niegłupio. Komedia - i owszem, ale pewnie nie każdy się będzie na niej bawił, to dowcip raczej oparty na dialogach, a nie na gagach sytuacyjnych. Allen wreszcie nie powiela wciąż tych samych pomysłów i tematów, ale zaproponował coś trochę innego. I prawdę mówiąc, jeżeli mam po raz kolejny przyglądać się jak to bohater (zawsze biały Amerykanin) poszukuje szczęścia i samego siebie, to wolę taką opowieść o ucieczce w przeszłość, marzenia, niż udowadnianie, że prawdziwą przemianę znajdziemy tylko w przygodzie seksualnej. Tu też nie brak namiętności i uczuć, ale nie są one tak bardzo trywialnie spłycane.
Jak dla mnie film urokliwy i na pewno do niego sobie kiedyś powrócę.

4 komentarze:

  1. W pełni się zgadzam :)
    Pomysł z przeniesieniem się w przeszłość, jest przecież tak prosty, ale w tym filmie jest zarazem niesamowicie delikatny i pomysłowy. Allen tworzy atmosferę, którą po prostu chce się oddychać i bardzo łatwo uwierzyć w to, co widzimy na ekranie. No i Owen Wilson! W życiu nie spodziewałam się go w takiej roli, a jednak - oto mamy nowe wcielenie Woody'ego.

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Uwielbiam ten klimat i myślę, że kiedyś też do niego powrócę!

    Ania

    OdpowiedzUsuń
  3. Film mi sie ogólnie podobał, ale do końca nie mogłam znieść jak Narzeczona (nie pamiętam imienia) traktowała Gila, miałam wprost ochotę wejść do filmu i nagadać jej do rozumu. Eh... jakoś emocjonalnie do niej podeszłam....
    i cieszę się,że piszesz o filmie, który znam :) dziękuję tak:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czasem tak bywa, że emocjonalnie poruszy nas jakaś postać albo wątek :) i ja się cieszę, że trafiłem w Twój gust...

      Usuń