wtorek, 15 kwietnia 2014

Riverside - Shrine of New Generation Slaves, czyli naprawdę światowy poziom

Nie raz już pisałem u siebie, że z zachwytem wracam do muzyki lat 70-tych albo 80-tych. Podobno to kwestia wieku - podoba się jedynie to co już wcześniej znane :) Ale co ja na to poradzę, że dreszcze przechodzą mnie przy pięknych solówkach i "piosenkowość", zwartość dzisiejszych nagrań jakoś mnie wcale nie kręci. Fajne melodie i dobre teksty się zdarzają, ale często brak temu duszy. Stąd moje upodobanie do Led Zeppelin, Pink Floyd, Marillion i tylu innych starych formacji.
Z Riverside pamiętam zetknąłem się zupełnym przypadkiem chyba 3 lata temu na Przystanku Woodstock. Koncertowali na dużej scenie, gdy my sobie z żoną powolutku wracaliśmy na dół ze sceny folkowej. Zauroczyły mnie te rozbudowane klimaty jakie snuli chłopaki. Siedzieliśmy dość długo na wzgórzu zasłuchani, ja sobie gdzieś tam zanotowałem nazwę, ale niestety nie poszły za tym żadne zakupy krążków. I oto kilka dni temu na muzodajni wypatrzyłem ich ostatni krążek zatytułowane Shrine od New Generation Slaves. Gdy nazwę skrócimy do pierwszych liter wyjdzie nam SoNGS, ale mimo melodyjności, naprawdę nie są to sztampowe i gładkie "piosenki", które wypadają drugim uchem.
 

Ci którzy znają ich wcześniejsze nagrania twierdzą, że płyta jest spokojniejsza, mniej metalowa, a bardziej rockowa. Może dla kogoś to wada, ale dla mnie to idealnie wpisuje się w mój nastrój i oczekiwania. Kawałki może nie są aż tak rozbudowane jak słynne rockowe suity, ale mimo wszystko to ogromna przyjemność posłuchać utworów po 6, czy 7 minut, gdzie nawet na chwilę nie masz poczucia nudy, gdzie jest miejsce na budowanie nastroju, napięcia, na wybrzmienie różnych pomysłów muzyków. Obojętnie czy wrzucimy to do szufladki rock progresywny, czy hard rock, poziom tej płyty może spokojnie lokować ich na półkach sklepowych na całym świecie. Może nawet trochę żal, że panowie nie nagrywają po polsku, ale rzeczywiście poziom tekstów i wokalu po angielsku jest świetny. Mimo, że wokalista (i basista) Mariusz Duda nie ma głosu, który zwykle kojarzył by się z ostrą muzą, to pasuje tu jak ulał - dzięki temu te nagrania mają nie tylko ostrość, ale i dziwną głębię, melancholię. Bliżej im do Yes niż do Deeep Purple. Może jedynie Celebrity Touch idzie bardziej w drugą stronę. Pozostałe przechodzą od łagodności do szaleństwa, ale raczej nie przekraczają granicy dzielącej rock od metalu.

Długie (chyba najbardziej na razie lubię odjechany i rozbudowany Escalator Shrine), nastrojowe kompozycje, czadowe partie gitary Piotra Grudzińskiego i ostre organy Hammonda. No bajka. Mroczna i taka bardziej dla dorosłych, ale bajka. 8 numerów, ale za to jakich...
PS Podobno płyta pięknie wydana i wzbogacona jeszcze drugim krążkiem z dwoma numerami instrumentalnymi, ale ja niestety ma jedynie wersję mp3. Aż żałuję.    

2 komentarze:

  1. Nową płytę Riverside uwielbiam od kiedy usłyszałam w radiowej Trójce The Depth of Self-Delusion. Zespół moim zdaniem jest fenomenalny! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. I tylko szkoda,ze w Polsce sa mniej popularni niz za granica.Swietni na koncertach

    OdpowiedzUsuń