Dziś postanowiłem sobie nie rozgadywać się i napisać krótko. Bo sam nie potrafię wytłumaczyć na czym polega sukces tego filmu. Dziś gdy wydawałoby się nic na ekranie kina nie potrafi nas zaskoczyć (no, prawie nic) nagle ktoś ma odwagę nakręcić taki film. I o dziwo film, który dla widzów staje się doświadczeniem urokliwym, sentymentalnym, magicznym. Czarno biały obraz, nieme kino (tak, tak, zamiast dialogów w kulminacyjnych momentach zobaczycie jedynie plansze z wypowiedziami bohaterów), cała historia i sposób jej opowiedzenie niczym sprzed blisko wieku. A mimo to urzeka. Może właśnie dlatego, że to coś innego?
Akcja filmu umieszczona jest w latach 20-tych XX wieku. Oto wielka gwiazda kina niemego - George Valentin (świetna rola i chyba będzie Oscar dla Jeana Dujardina) święci sukcesy, kręci kolejne filmy i pławi się w sławie (oj lubi to uczucie). Przypadek sprawia, że pomaga nikomu nieznanej dziewczynie, wciąga ją w świat filmu, ratuje z kłopotów. Na pewno wpada mu w oko, a ona, czyli Peppy Miller (Berenice Bejo) była i jest zapatrzona w niego jak w obraz. Co jednak z tego - on ma żonę, jest sławny i bogaty, ona to jedynie statystka, nie jest im dane zbliżyć się do siebie. Mija jednak pewien okres czasu, Peppy powoli dostaje coraz większe role, a humory Georga trochę już zalazły za skórę producentom jego obrazów. Nadchodzi wielka rewolucja w rozrywce - era dźwięku na ekranie. Valentin nie wierzy w to, że to się przyjmie, nie potrafi się w tym odnaleźć i na własną rękę próbuje stworzyć kolejne nieme dzieło ze sobą w roli głównej. Wierzy, że odniesie kolejny sukces, że ludzie dalej będą go kochać. Przyjdzie mu się zmierzyć jednak nie tylko z kryzysem finansowym, ale i z mało szczęśliwym splotem okoliczności. Tego samego dnia maja premiery jego i najnowszy film z Peppy Miller w roli głównej.
Ona pnie się w górę, on staje się coraz bardziej zgorzkniały, osamotniony i biedny. Wreszcie sięgnie dna zostając jedynie ze swoim wiernym psiakiem (swoja drogą dlaczego nie ma Oscara dla zwierzaków?). A koniec? Pewnie się domyślacie. Wszak to kino w dawnym stylu, gdy jasny był podział na dobro i zło, emocje były mocne i wyraziste, a widzowie najbardziej lubili śmiać się i płakać (nie daj Boże na filmie mysleć - przecież on jest do tego by go przeżywać).
Niby prosta historia i banalne rozwiązanie, ale to wykorzystanie magii dawnego kina sprawiło, że i sama opowieść stała sie w pewien sposób magiczna. Wszystko jest bardziej wyraziste - postacie, ich intencje, przeżycia, uczucia. Kapitalnie wybrzmiewa muzyka! Odkrywa się to wszystko na co chyba przestaliśmy zwracać uwagę skupiając się na akcji, efektach, dialogach itd. Film Michela Hazanaviciusa to nie tylko hołd dla dawnych dzieł i twórców, ale też dla nas odkrycie jak wiele i jak różne emocje ta najmłodsza ze sztuk może nam ofiarować. Zobaczcie choćby sceny wspólnego tańca kręcone kilka razy - ile w tym magii, ile życia. Czy ten film jest sentymentalny? Fakt - oglądąłem takie obrazy więc samo kino nieme nie jest mi obce, ale przecież od lat już wydawało mi się, że to odeszło do lamusa, że oprócz wspomnień o dawnych aktorach w tym już niema nic ciekawego. A tu - niby stylizowane, ale ile w tym pomysłów, nie tylko kopiowania tamtych rozwiązań, ale też pewnych współczesnych rozwiązań (moim zdaniem np. zdjęcia) tworzących potem spójną całość. Jak dla mnie świetna rozrywka i ogromna przyjemność. Czy tak będzie za kilka lat, czy nadal będę uważał ten pomysł za świeży - nie wiem, pewnie nie, ale na razie dajcie mi się nim nacieszyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz