wtorek, 6 grudnia 2016

Sprzymierzeni, czyli bo najważniejsze by emocje były prawdziwe

Film wojenny, więc i sięgnąłem do archiwum i przypominam film "Niewinne", o którym pisała Dorota, a ja teraz dopisuję dwa zdania. Jakże różnie można opowiadać o wojnie.


Już "Most szpiegów" pokazała nam, że niezależnie od wielkości reżysera, obojętnie czy to Spielberg, czy Zemeckis, mogłem się spodziewać, iż nie ma co oczekiwać rewelacji. W filmach kręconych dla widza amerykańskiego (w przeważającej części), nie ma specjalnie miejsca na pogłębianie psychologicznych portretów, jakieś niuanse, dramaty ludzi zmuszanych do najgorszych rzeczy w trudnych czasach. To ma być proste. Jak emocje to krańcowe i pokazane łopatologicznie, świat podzielony wyraźnie na czarne i białe, dobre i złe, a bohater najlepiej by był nieskazitelny. Walczy, kocha i umiera z takim samym poświęceniem. Szedłem więc na "Sprzymierzonych" trochę ciekaw tej chemii między Pittem, a Marion Cotillard, która według plotek była jedną z przyczyn rozwodu z Angeliną, ale nie spodziewając się rewelacji. I w sumie dobrze. Bo ze spokojem mogłem oglądać ten dziwny miszmasz gatunkowy (kino akcji, film szpiegowski, romans, thriller?) i wyjść nie plując sobie w brodę, że jestem zawiedziony. Grunt to nie oczekiwać zbyt wiele.

Zamiast plakatu z karabinami, wybrałem do notki ten w zupełnie innym klimacie: bo tak naprawdę te wszystkie sceny akcji są tu w mniejszości, a dużo ciekawsze jest to co pomiędzy. Czyli najpierw pełne napięcia przygotowywanie się do zadania: oboje muszą odgrywać małżeństwo, choć przecież widzą się pierwszy raz na oczy, a ryzykują nie tylko porażką, ale i śmiercią. A potem ta "sielanka" na terenie Anglii. I wątpliwości głównego bohatera - czy to możliwe, że mnie cały czas okłamywała? Że to wszystko było grą?

Wolę te sceny, bo mają w sobie jakąś elegancję, urok, brak pośpiechu, więcej w nich czujemy emocji. A potem gdy wszystko przyspiesza, to znów mamy do czynienia z tym co zwykle, czyli schematycznymi i mało ciekawymi postaciami, które biegają, coś robią, ale jakoś nas to mało przekonuje.
No średnio to wyszło. Z jednej strony efekciarstwo (ta pojawiająca się znikąd burza piaskowa, poród wśród bomb), a cała reszta to klasyczny melodramat wojenny, w którym to napięcie (uda mu się udowodnić niewinność i ją uratować?) jest raczej zabawne niż poważnie nas zajmujące.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz