piątek, 9 grudnia 2016

Gimme Danger, czyli jak przejść do legendy

 Co prawda miała być dziś notka książkowa, ale ponieważ dziś premiera tego filmu, to nie mogę przegapić takiej okazji. Jim Jarmusch nakręcił dokument. I to o kim... Oto Iggy Pop i The Stooges wspominają swoje początki, a na koniec filmu wracają na scenę!
Z dużo większą ciekawością wypatrywałem innego filmu tego reżysera, ale na premierę Patersona trzeba jeszcze chwilę poczekać, choć już można go zobaczyć na pokazach specjalnych. Ale jak punk rock, ostre granie, to takiego dokumentu też nie mogłem przegapić.
To jakiś fascynujący chichot historii, że kapele, które największą karierę robiły np. w latach 70-80, teraz nagle odkrywane są na nowo, a na koncerty chodzą nie tylko ludzie 40-50 letni, ale ich dzieci. I oto dinozaury nawet nie muszą silić się na nagrywanie nowych rzeczy, a mogą czerpać radość z grania kawałków swojej młodości i z tego, że publika je zna, śpiewa, szaleje. Punk umarł?



Pewnie jako ideologia, ale ten niesamowity ferment, nihilizm i siła jaka była i jest w tej muzyce, miała na pewno wpływ na wiele późniejszych rzeczy, które działy się w muzyce. Dzieciaki, które biegały na te pierwsze koncerty do małych klubów, bardzo często łapały potem za gitary, by tworzyć samemu. Czy bez The Stooges, kapele takie jak Sex Pistols, Sonic Youth czy The White Stripes brzmiały by właśnie tak, a nie inaczej? A może nawet i ballady Nirvany by nie powstały, bo niektóre nagrania Popa i spółki to totalny odjazd na haju, z punkiem nie mający wiele wspólnego.

Sporo w tym filmie archiwalnych zdjęć, nagrań i filmów, które na bieżąco komentowane są przez narratora lub przez muzyków kapeli, ale nie ma w tym żadnego smęcenia, nudnych wspominek - zrobione to jest z jajem (zabawne zdjęcia jako komentarz do różnych wypowiedzi), z życiem. Oglądasz to przez blisko dwie godziny i tylko noga chodzi w rytm tych numerów. Ale co ciekawe, niby to jest dokument o konkretnej kapeli, lecz z tego wszystkiego układa nam się szersza opowieść: o poszukiwaniu własnej niezależności, odrzucaniu drogi na skróty, poszerzaniu granic tego co dotąd wolno było na scenie. Prostota muzyczna i tekstowa (Iggy szczyci się tym, że ogranicza słowa do minimum np. do 25 na utwór) oraz szaleństwo jakie towarzyszyło ich koncertom wtedy szokowały i zespół nie osiągnął takiego sukcesu jak choćby Stonesi. Na pewno sami też są temu winni, bo ewidentnie zatracili się w używkach i destrukcji. Pop dalej działa w muzyce i to na pierwszym planie, część z nich porzuciła granie i wbijając się w garniak poszła do pracy, basista zmarł... I oto po 30 latach, część z nich ma okazję spojrzeć za siebie, skomentować to wszystko i powiedzieć co myślą o tym dziś. Co teraz czują, gdy śpiewają te buntownicze, wściekłe kawałki?
Bardzo dobry dokument - bez patosu, martyrologii i przechwalania się, za to z humorem i szczerze. 
Co ciekawe, praktycznie film opowiada tylko o krótkim okresie grania ich razem jako The Stooges, kompletnie pomijając to, że najsłynniejsze numery Popa stworzył on później solo. 
Cholera, mieć blisko 70 lat i tak szaleć? Iggy, normalnie szacun. Totalny świr. Ale wcale niegłupi - nie kreuje się na nie wiadomo kogo i nawet tym, którzy chcieliby go okrzyknąć ojcem chrzestnym punk rocka, odpowiada: ja nie chcę być punkiem, ja chcę być sobą. I oto w tym wszystkim chodzi. Patrząc na nich mogę się śmiać, że dziadki znów udają młodzieniaszków i grzeją stare numery, ale czuję, że nie ma w tym oszustwa, udawania, wyrachowania, tylko po prostu zabawa, jak za dawnych czasów. Oglądamy zespół jeszcze w prawie oryginalnym składzie, ale po śmierci braci Ashtonów, dokumentnie uznano kapelę za rozdział zamknięty. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz