Dziś duża dawka filmów. Najpierw coś co pojawiło się na miejsce zakończonego konkursu, czyli staroć: "Gracz" Roberta Altmana.
A dziś o rzeczach nowszych. W pakiecie i pewnie będę ograniczał się do minimum słów, bo po prostu filmów obejrzanych jest sporo, a czasu mało :) Zresztą podobno i tak większość ludzi czyta i tak tylko pierwszy akapit, pod warunkiem, że nie jest za długi.
Najpierw kino islandzkie. Ten obraz zrobił u nas niesamowitą furorę (zresztą nie tylko u nas), ale chyba głównie ze względu na egzotyczność. Surowa przyroda Islandii, jakieś odludzia, ludzie, którzy hodują owce i dla których to sprawa najważniejsza w życiu. W dodatku pokazani jakoś tak... no nie wiem, trochę z ironią. Są tak inni, a jednocześnie naturalni w tym co robią, że mimo, iż to nie komedia, przez długi czas uśmiech nie schodzi nam z ust. Ta szorstka relacja braci, którzy mieszkając obok siebie na odludziu, przez lata się nie odzywają do siebie, ta ich walka...
Kino, które może zaskoczyć swoim spokojem, wyciszeniem i naturalnością.
Ktoś porównał "Barany" do "Prostej historii", tam jednak było dużo bardziej optymistycznie.
"Powrót" (The Daughter) to również dość kameralne kino, ale tym razem nie ma tu jakiejś specyfiki australijskiej. To nieźle zarysowany dramat o relacjach, który jest dość uniwersalny - podobna historię można by umiejscowić gdziekolwiek. Mężczyzna wraca po wielu latach do swojej rodzinnej miejscowości. Przyjeżdża na ślub swojego ojca, z którym nie miał przez wiele lat kontaktu. Sam ma różne problemy, w którymi się zmaga, ale przez dawnych przyjaciół i tak jest postrzegany jako ktoś, komu się udało - u nich likwiduje się ostatnią fabrykę, wszyscy wyjeżdżają, życie przypomina wegetację. Zgrywa przez jakiś czas lepszego kuzyna, ale odkrywając pewne tajemnice z przeszłości, nie potrafi się powstrzymać przed tym, by "ponaprawiać" to co jego zdaniem zostało kiedyś zaniedbane.
Lepiej walczyć o prawdę, nawet jeżeli ona niszczy ludzi, czy też ktoś z zewnątrz nie powinien mieszać się do spraw ludzi, których tyle lat nie widział?
Inspirowany Ibsenem obraz zaczyna się nieźle, ale niestety im dalej, tym bardziej zaczyna nam przeszkadzać sztuczność całego efektu domina, piętrzące się tragedie. Ciekawe, ale nie porywa.
A trailera nie znalazłem.
Kim jest Michael? Gdy czytasz jednozdaniowy skrót fabuły: prawdziwa historia gejowskiego aktywisty, który został chrześcijańskim pastorem, to spodziewasz się, no nie wiem, może propagandówki chrześcijańskiej albo wręcz odwrotnie, kpiny z takiej przemiany. Tymczasem twórcy (m.in. Gus Van Sant) zrobili film ze scenami zbyt odważnymi jak na to pierwsze i o dziwo, wcale nie wyśmiewającego wątpliwości i tak wielkiej zmiany. Tak naprawdę najciekawszy tu jest dramat człowieka, który prawie fizycznie odczuwa ból pytań, które się w nim rodzą. Jego poszukiwania prowadzą go do Boga, ale to wcale nie znaczy, że przez to stanie się szczęśliwym człowiekiem - odrzuciłem grzech i dzięki temu już wszystko ok. Nadal zmaga się z samotnością, pokusami, atakami ludzi, których znał przez tyle lat, czy potępieniem przez innych kaznodziejów.
Co ciekawe Michael Glatze, jeden z czołowych gejowskich aktywistów w San Francisco to postać jak najbardziej autentyczna. Jeszcze ciekawsze, że ten dość wyważony obraz nakręcony został przez ekipę, w której geje stanowili sporą część.
Dobra rola Jamesa Franco! A sam film? Pewnie nie wszystkim się spodoba i na pewno nie należy oczekiwać po nim opowiedzenia się po którejkolwiek ze stron.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz