Może prze te niedoróbki, niedoskonałości, bliższy jest teatrowi, niż filmowi (szczególnie sceny z Jerozolimy, pałacu Piłata), ale za to inne, choć brakuje im rozmachu, zaskakują głębią i klimatem (np. bal). Cztery odcinki, każdy ponad godzinę, trochę inaczej układają tę historię, nie ma tak dużego przemieszania wątków, a bardziej skupiamy się na postaciach. To chyba nawet wyszło na dobre tej ekranizacji. W pierwszej części poznajemy większość bohaterów, główne wątki (również historię opowiadaną przez Mistrza o spotkaniu Piłata i Jezusa), a potem już nie ma tak wiele skoków, o losach części ofiar zabaw ekipy Wolanda dowiadujemy się np. dopiero na końcu. Wiele z tych postaci, wiele scen tak mocno pasują mi do książki, że nawet trudno mi przyjąć jakiś inny ich obraz: Holoubek jako Woland, Dymna (świetna!) jako Małgorzata (Kowalski pasował mi trochę mniej), Michałowski jako Korowiow, ale tam była cała masa wspaniałych nazwisk i kreacji. Jest w tej ekranizacji duch Bułhakowa, udało się pokazać to, co na granicy dwóch światów: realnego, który próbowała podporządkować sobie władza i metafizycznego, który kompletnie nie dawał się jej ogarnąć.
Teraz jeszcze mam ochotę na serial rosyjski, ten 10 odcinkowy, Władimira Bortko.
No, mój drogi, trzeba Ci się będzie wybrać na "Mistrza i Małgorzatę" do Teatru Dramatycznego...
OdpowiedzUsuńmoże, może wkrótce
Usuń